RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Pisma rabina Szymona Huberbanda

strona 69 z 397

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 69


jednak kiedy się o tym dowiedzieliśmy, oboje – ja i teściowa – jednocześnie straciliśmy przytomność i ledwo nas ocucono. Kiedy przyszedłem do siebie, w lesie wciąż jeszcze słychać było krzyk szukających i wołanie po imieniu. Powietrze było wręcz nabrzmiałe od płaczu i rozpaczy nagle osieroconych dzieci, które tak niedawno były szczęśliwe u boku swoich rodziców, a teraz zostały pozostawione same sobie, bezbronne w czasie wojny. Wszyscy, którzy zostali przy życiu, zgromadzili się w lasku. Ludzie, którzy biegali do miasteczka, żeby cokolwiek ocalić pośród ruin, opowiadali o wielu rannych, którzy zmarli, bo nie miał kto i czym ich ratować. Pewien człowiek opowiadał, że kiedy biegł do lasku, leżący na ziemi ranny złapał go za nogę i prosił, by go ratować. Wyrwał mu się i uciekł. Teraz poszedł zobaczyć, co się z nim stało. Zastał go martwym. Nie było możliwości uratować się z miasteczka. Ze wszystkich stron było ogarnięte płomieniami [42]. Płomienie oświetlały cały las. Było jasno prawie jak w dzień. Rodziny, które
znajdowały się w tym szczęśliwym położeniu, że wszyscy zdołali się odnaleźć, grupowały się razem. Pod głowę podkładali sobie jakieś ubranie i czymś się przykrywali. Poszkodowane rodziny siedziały każda osobno, cicho rozpaczając i opłakując własne nieszczęście. Zrobiło się cicho. Z miasteczka dochodził trzask płonących domów. Od czasu do czasu słychać było po lesie wołanie: „Tato!”, „Mamo!” lub wywoływanie po imieniu syna, brata, siostry i córki. Teściowa była na wpół przytomna. Postanowiliśmy siedzieć w lasku, póki miasteczko się wypali, a później odszukać ciała naszych świętych męczenników60, pochować ich zgodnie z prawem żydowskim i wrócić do Piotrkowa. Wkrótce jednak do lasku przybył oddział polskiego wojska. Dali rozkaz natychmiastowego opuszczenia tego miejsca. Ludzie zaczęli biec, byle jak najdalej od miasteczka. Jedni biegli drogą w stronę Warszawy, drudzy szosą radomską, a inni do Opoczna. Nikt nie interesował się pozostawionymi sierotami. Nikt nie myślał o rannych, starcach, chorych. Każdy biegł, troszcząc się tylko o siebie. Teściowa [43] była całkowicie wyczerpana i załamana. Jako że nie chciała opuścić miejsca, gdzie znajdują się nasi święci
męczennicy, przemówiono jej do rozsądku, tłumacząc, że jesteśmy zmuszeni stąd odejść i nie ma na to rady. Zanim wytłumaczyłem teściowej, że trzeba iść, wszyscy już się rozbiegli. Szło z nami 2 Żydów z Rozprzy. Postanowiliśmy iść do wsi o nazwie Paradyż61, gdzie mieszka paru Żydów. Teściowa ledwo trzymała się na nogach. Trzeba było pokonać około 10 kilometrów. Była 10 wieczorem. Na odległość kilometra droga była oświetlona łunami sulejowskich pożarów. Prowadziłem teściową pod ramię, a z drugiej strony podtrzymywał ją Żyd z Rozprzy. Uszliśmy kilka kilometrów, lecz teściowa nie była w stanie iść dalej. Sytuacja była bardzo niedobra. Usiedliśmy, żeby odpocząć. Teściowa wzmocniła się, zebrała się w sobie i jęła dalej maszerować. Uszliśmy jeszcze dwa kilometry, kiedy polski patrol zagrodził nam drogę. Zapytali, skąd i dokąd idziemy. Wskazaliśmy na pożar w Sulejowie, którego blask docierał aż tutaj, opowiedzieliśmy patrolującym o całym nieszczęściu i że idziemy do wsi Paradyż. Patrol nie pozwolił nam iść [44] szosą, którą do Paradyża było jeszcze ze 4 kilometry, tylko kazał iść gpolskąg, okropną, piaszczystą drogą, przez co odległość do celu wydłużała się do 13 kilometrów. Prosiliśmy, wskazywaliśmy na starszą, załamaną kobietę, którą prowadzimy ledwo trzymającą się na nogach. Nasze prośby na nic się zdały. Zaczęliśmy



60 W oryg. kedoszim.
61 Paradyż (pow. Opoczno).