RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Pisma Pereca Opoczyńskiego

strona 147 z 530

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 147


Pisma przedwojenne [8] 109


[1] דניק עקנארק סאד [Chore dziecko]

W izbie unosi się słodkawo ostry zapach kamfory, spirytusu. Na oknach stoją butelki z lekarstwami, a recepty zwisają jak nisko opuszczone zasłony…

Mama staje plecami do kołyski, by chronić dziecko przed słońcem, chodzi na palcach. Nasłuchuje, co dzieje się w izbie, łowi dźwięki z łóżeczka. Dziecko leży z główką zarzuconą jak u chorego ptaszka. Popatruje zamglonymi oczkami, w których płonie gorączka i nie rozumie, dlaczego pocieniało słońce, dlaczego nie tańczą drewniane koniki, nie grają już bębniarze ani nie trąbią trębacze.

– Patrz malutki, zobacz tylko jaka ładna kredka – mówi mama, ale dziecko odwraca się na drugi bok i płacze:

[2] – Wody! Kapkę wody!

Pałeczki bębenka leżą cicho. Zapomniały języka. Krzesło, które wystarczyło odwrócić, by stało się samochodem, jest teraz tylko zwykłym meblem. Świat jest taki mały, tak mały, jak ja od jednej krawędzi kołyski do drugiej. Dokąd poszły sobie wszystkie dziwy z izby? Dom, który tak tajemniczo rozbrzmiewał, kiedy pracował silnik, a mama wyjaśniała wtedy, że to „pan ślusarz”. Srebrzysty karnisz, złote kwiaty kwitnące na suficie? Obrazy na ścianach, co bają o pływających po wodach statkach i o rybkach gul-gul-gul.

[3] Pojawia się tylko jedna, jedyna troska, żeby mama nie wkładała termometra do buzi, żeby doktor nie opukiwał młoteczkiem po plecach, nie świecił w oczy elektryczną lampką, nie otwierał ust i nie kazał krzyczeć a-a-a, żeby mama nie wlewała siłą do gardła „tego”, czego się nie chce pić, bo gardło boli.

Mama chodzi ze zbolałym sercem i oddycha jak ryba wyrzucona na brzeg. Brakuje jej radości z tysiąca tych drobnych rzeczy, które urastają do rangi symbolu. Dławi ją cierpienie dziecka. Strach o to, że ono [nic] nie je, nie opuszcza jej myśli.

Przed oczami stają jej białe sale i gabinety lekarskie, w których zalega cisza podobna do szumu liści na cmentarzu.

[4] Są tam szklane naczynia wysmuklone ku górze niczym szyje martwych łabędzi. Na stołach leżą młoteczki, stetoskopy, rurki i białe lekarskie kitle.

Zdławiona gryzącym zapachem karbolu203lęka się w aptekach zimnej rzeczowości farmaceutów, z którymi nie można się targować – bierzesz, to płać, a jak nie masz, wyjdź.

Przychodzą sąsiadki i mówią:

– Niech się pani nie martwi, nie przejmuje, nie jest pani sama. Pan nie jest głuchy na prośby.

We frontowych mieszkaniach, na tej i tamtej ulicy, na przedmieściach i w ogóle w całym mieście panuje choroba.

Mama słucha tego i potrząsa głową:

[5] W całym mieście czy nie, co jej po tym? I po co porównywać jej Moszka do innych? Bo przecież, czy jest na świecie inne tak drogie jej dziecko jak on? Takie mądre, takie piękne, takie miłe?