186 Pisma przedwojenne [9]
Piekarz widząc, na jaki to „skarb” natrafił, wpada w gniew i urąga mu z oburzeniem:
– Próżniak, nieudacznik, dajcie takiemu żonę! Grosza nie umie zarobić! Po prostu chleba szkoda dla takiego.
Co na to żona młodzieńca? Ta bogobojna niewiasta znosi wszystko w milczeniu. Stawia przed mężem placki, nieco wódki, smażoną wątróbkę drobiową i tym podobne smakołyki, by miał się czym pokrzepić, bo wszak wiadomo, że Tora nadwątla siły człowieka!
Robi to w tajemnicy przed ojcem, bo ten chwyciłby zaraz łopatę do chleba i obił zięcia. Jest taki surowy!
Kto wie, jak długo Święty Żyd żyłby w ukryciu, lecz przecież ludzie nie mogą się obyć bez przywódcy. Izraelici oczekują pomocy z nieba. U tego żona ma ciężki poród, tamtemu braknie na utrzymanie, inny znów potrzebuje rady. Biegają więc wte i wewte, szukając i wołając:
– O, Panie Abrahama! Gdzież jest dostojny cadyk? Aż wreszcie cadyk musi się objawić.
Sam zresztą był sobie winien. Nie zachował wystarczającej ostrożności…
Było to pewnej zimowej nocy w miesiącu tewet. Na dworze panowały ziąb i mróz. Pewien Żyd jechał wozem wypełnionym towarem po gościńcu. Na drodze była szklanka, znad końskich grzbietów unosiła się para. Ujechali już szmat drogi, do Opatowa zostało wszystkiego kilka mil, aż nagle stop! Lód zarwał się pod ciężarem wozu, koła utknęły po osie. Konie niemogące ruszyć z miejsca czekała niechybna śmierć.
Co począć? Do najbliższej osady droga daleka. Gdzieś w oddali migoce światełko, ale kto wie, gdzie szukać tego domostwa. Tymczasem mróz szczypie, aż zapiera dech. Kupiec zwraca się do woźnicy:
– Posłuchaj, Cadok. Weź konia i jedź do Opatowa, może uzyskasz tam pomoc. Tylko głupi uwierzyłby, że bracia Izraelici zostawią nas własnemu losowi i pozwolą zamarznąć na rozstajach!
Woźnica usłuchał, dosiadł konia i ruszył, lecz sama jazda była śmiertelnie wyczerpująca. Koń dyszał tak ciężko, że aż litość brała. Z wielkim trudem udało mu się dotrzeć do celu i na własne oczy zobaczyć Opatów. Trapiło go pytanie, dokąd pójść, do kogo się zwrócić? Okiennice we wszystkich domach pozamykane i przymarznięte, wszędzie ciemno, mrok. Nawet strażnik miejski drzemie zaszyty w kąt, a ty idź i stukaj do drzwi o tej porze, proś, by gospodarz raczył porzucić ciepłe łóżko i ruszyć za miasto, by pomóc wyciągnąć wóz z bagna. Słyszał kto takie rzeczy? Czy ktoś tu oszalał?
Woźnica doszedł do wniosku, że niech się dzieje co chce, [ale] zamiast tu zamarzać na śmierć, lepiej poszuka miejsca, gdzie mógłby się trochę ogrzać!
Podjechał pod bejt ha-midrasz, uwiązał konia na kołku wbitym w ścianę i wszedł do środka.
W bejt ha-midraszu zobaczył młodzieńca pochylonego nad Torą i tak pochłoniętego nauką, że ten nawet nie zauważył, jak przybysz otwiera drzwi. Woźnica przyjrzał mu się i ujrzał cudowną, oślepiającą światłość nad jego głową. Panujące w bejt ha-midraszu ciepło rozeszło się po ciele woźnicy, aż poczuł wielką błogość. Gdyby nie strach przed kupcem, posłałby sobie przy gorącym piecu i ułożył się do snu, lecz przecież było to niemożliwe. Ogrzewał więc sobie ręce i tupał skostniałymi nogami, by je obudzić