228 Pisma przedwojenne [10]
Majer uniósł motykę z kilkoma kamykami i obrócił ją nad stosem. Koniec narzędzia zawisł w powietrzu. Mężczyzna pogrążył się w zadumie. Towarzysze, rosłe kacapy, nie czynili wyrzutów temu niepokaźnemu Żydowi o wydatnych, czerwonych ustach i małych, niebieskich oczkach kilkudniowego kocięcia. Niech sobie człowiek odpocznie. Nic dziwnego. Nie ma chleba…
Majer nie czuł się w grupie obco. To nic, że był najmniejszy, najsłabszy, a oni wysocy i mocni – pracę mieli jedną i jednakie jej owoce. Przed oczyma stanęły mu żywe obrazy z przyjemnej, nieodległej przeszłości. Oto jego miasto Bełchatów w Polsce, jego piekarnia. Wchodzi tęgi chłop, prosi o chleb. On wyciąga rękę, bierze z półki gorący bochenek i podaje chłopu:
– Proszę – powiada – świeżutki, tylko co wyjęty z pieca.
Chłop bierze chleb, przekłada go do drugiej ręki, wyjmuje z kieszeni złożoną chusteczkę i wysupłuje należność. Dziesiątaki. [4] Prawdziwe pieniądze, białe, lśniące. Nie papierowe banknoty Madziarów. Majer chowa je do kieszeni spodni. Chłop przełamuje bochenek. Unosi się z niego para. Zapach chleba, zapach zboża. Chłop zdejmuje czapkę, robi znak krzyża i je z apetytem. Ślina płynie z ust Majerowi. Małe oczka błądzą w mglistej dali. Sąsiedzi uśmiechają się pod nosem:
– Co to, Majer, pasztet ci się przyśnił?
Majer budzi się z marzeń, cofa motykę i zaczyna zagarniać kamienie. Dziwna myśl go dręczy. Car Mikołaj chce wojny, pozostali cesarze też. Czym to się skończy? Majer widział na polach bitewnych dwa wrogie obozy. Nie było w nich woli walki. Tylko cesarze chcą wojny, nikt inny. Źli to władcy i Święty, który jest błogosławiony, wystawi im rachunek, to oczywiste. Ale co z wojną? Ludzie giną, są mordowani, rozrywani w strzępy – czyżby Wszechmocny pragnął zniszczyć ten świat?
Motyka porusza się w ręku Majera tak ciężko, jak ciężkie jest życie budujących drogę jeńców. Są straszliwie znużeni i udręczeni. Drogą przejeżdża wóz chłopski zaprzężony w chorą, okaleczoną szkapę. Widocznie kobyła odniosła rany na polu bitewnym. Powozi nią kobieta. Jest młoda, rumiana, lecz wzrok ma tęskny i smutny. Z jej oczu wyziera gorączkowe pragnienie mężczyzny. Pożądliwie spogląda w twarz każdemu z jeńców, a oni, zatwardziali, nieczuli, przedwcześnie postarzali cudzoziemcy, patrzą na nią w zdumieniu:
– Więc i takie istoty można spotkać na wielkim świecie? I tyle. Żadnego podniecenia czy pożądania.
– Dziewczyno, daj chleba, a zapragniemy twej urody…
Majer też patrzy na kolorową sukienkę, na kobietę opromienioną chorobliwym czerwonawym blaskiem zachodzącego słońca i w głowie mu się kręci. Przed oczami migają płomyki rozciągające się na przemian wzdłuż i wszerz. Oto czerwona sukienka i kobieta o miedzianych włosach. Włosy wiją się, unoszą w powietrzu i opadają w dół. Mgliste wspomnienia wyłaniają się z otchłani niepamięci. Gdzie widział taką dziewczynę, kiedy? Nic nie pamięta, jakby się przed chwilą narodził. Gdzie jest? Kto go tu przywiózł? Kim są te kacapy? Rewolucja, tułaczka, koniec świata.
Słońce zachodzi. Jeńcy zbierają narzędzia, stają w szeregach, strażnicy ich liczą i dziwny pochód rusza naprzód. Zastęp bosych, odzianych w łachmany żołnierzy, zbrojnych w motyki i kilofy przechodzi wolno jak na widowisku służącym uciesze despotów. Majer widzi siebie w gromadzie jeńców z Judei pędzonych ulicami Rzymu pod