Pisma wojenne [20] 381
Wkrótce zwołuje się drugie zebranie w synagodze. Przewodniczący i jego prawa ręka przedstawiają sprawozdanie z prac. Trzymają w rękach papiery z cyframi, ale to nie znaczy, że prowadzą jakieś księgi, żadnej komisji kontroli na razie też nie ma, ale tłum jest cierpliwy i wierzy im na słowo. Potem następują nowe wybory. Kilku członków komitetu zostaje wymienionych, paru innych po prostu dokooptowanych i wyrasta wielki komitet złożony z prawie wszystkich ważnych osobistości domu, w każdym razie z tych, co mają takie ambicje, i posiedzenia odbywają się co tydzień.
W mieście nie ma jeszcze zarazy, nikt więc nie wie jeszcze o żadnych „parówkach”. Jedynym ważnym zadaniem komitetu powinna być zatem pomoc społeczna, ale do tego podchodzi on opieszale i niezdecydowanie. Zamiast własnymi środkami, jeśli nie liczył na pomoc Jointu, stworzyć w domu kuchnię (pierwszą próbę podjął dopiero dwa lata później), rozdziela teraz po parę groszy (po 10–15 złotych) niby to anonimowo, ale jednocześnie z wielkim rozgłosem… I jak zwykle nie skorzysta z tego dumny, co woli głodować w milczeniu.
Komitet domowy idzie w ślady urzędników dawnych żydowskich gmin – ludzie z komitetu są dobroczyńcami domu, znaczy: sami chwalą się [7] czynionymi wielkimi darowiznami, ale trudno powiedzieć, czy są dobroczyńcami z własnej kiesy, czy też z pieniędzy zebranych od lokatorów.
Wkrótce następują dwa ważne wydarzenia, które pracy komitetu nadają nowy kierunek i tworzą podstawę dla jego stałego budżetu: wprowadzenie chleba na kartki i zastrzyków przeciw tyfusowi brzusznemu, którego epidemia bardzo szybko rozprzestrzenia się w mieście. Komitet domowy wprowadza opłatę od każdej kartki w wysokości 20 groszy i to daje mu stały, choć niezbyt wysoki, zarobek. Od zastrzyków też bierze komitet domowy opłatę: zastrzyk kosztuje go tylko trzydzieści groszy, ale żąda najmniej pięćdziesiąt groszy do złotówki (od zamożnego) za zastrzyk, to znów daje mu jednorazowy zarobek kilkuset złotych.
W tym czasie przybywa do domu grupa czterdzieściorga uchodźców z Sierpca. Osiadają w pusto stojącym sklepie od frontu i właścicielka nie mówi im złego słowa, przeciwnie, porozumiewa się z komendantem w sprawie pomocy dla nich. Jest czwartkowy wieczór i komendant biega, zbiera dla nich po kilka złotych i nazajutrz funduje im czulent, który kosztuje, jak mówi, sto złotych.
Po szabasie biega komendant po sąsiadach, którzy mogą lub chcą wziąć sublokatorów, i umieszcza wszystkich uchodźców w domu. Na tym kończy się właściwie wsparcie komitetu domowego dla uchodźców. Przyczyna tego niebawem stanie się jasna.
Ledwo komitetowi udaje się stworzyć jakiś budżet, w mieście zaczyna się rozprzestrzeniać epidemia tyfusu plamistego. O chorych w domu, co prawda, się nie słyszy. Czy to dlatego, że chorobę się ukrywa, czy może dlatego, że relatywna zasobność domu jej zapobiega – w każdym razie nie ma o tym mowy. W mieście zaczynają się już jednak parówki, te straszne „działania przeciw zarazie”, które nie miały na celu niczego innego, jak tylko [8] przyniesienie Żydom największych szkód, cierpień i prześladowań. Słyszy się, jak domy walczą z tą plagą, jak komitety męczą się, by znaleźć środki konieczne do tego, żeby dać łapówkę oprawcom (Boże broń, nie po to, by ich powstrzymać, bo to znaczyłoby walczyć z wiatrakami, lecz by przynajmniej złagodzić cierpienie). I nasz komitet zacisnął mocno pasa, odmówił lokatorom jakiejkolwiek pomocy socjalnej i jął zbierać grosz do grosza, by być gotowym „na wszelki wypadek”.