RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Pisma Pereca Opoczyńskiego

strona 461 z 530

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 461


Pisma wojenne [24] 423

Ludzie z batalionu to osobny rozdział w życiu żydowskiej poczty; to są ci polskojęzyczni, spadkobiercy szmendrików. To oni przenieśli wojskowy dryl z niemieckich placówek, w których byli wcześniej zatrudnieni jako kierownicy sekcji; chełpią się przywilejem przepustek, które otrzymywali od Niemców, wyróżnieniami, specjalnymi prawami. O części z nich mówi się, że odwdzięczyli się Niemcom, przekazując poufne informacje, donosząc. Tacy ludzie pracują we wszystkich instytucjach gminy i wielu wyższych urzędników drży przed nimi, wiadomo, że to są „gestapowcy”. Z rzadko spotykanym uporem ludzie batalionu trzymają się polskiego, tak jak to czyni sam dyrektor. Byli i tacy, którzy za żadne skarby nie chcieli wypowiedzieć słowa po żydowsku. Kiedy mówiono do nich po żydowsku, odpowiadali po polsku. Chcąc nie chcąc, wszyscy musieli mówić między sobą po polsku i pod wpływem tej „szmendrikowej” atmosfery, która panowała na poczcie, z polskim na ustach roznoszono pocztę po domach.

Nawiasem mówiąc, należy tu wprowadzić małą korektę – jakkolwiek by się język żydowski kochało, jakkolwiek czyniłoby się z jego pielęgnowania zasadę i moralny obowiązek, [13] trzeba przyznać, że praktyczne względy skłaniały do używania polskiego. Lepiej prezentował się urząd listonosza, bardziej przypominał polskiego pocztowca. Dla Żyda mówiącego po żydowsku nie miano by szacunku. A że szacunek był konieczny w tym fachu, jest przecież jasne. Zdarzało się, że krewcy Żydzi pozornie bez powodu obrzucali listonosza najohydniejszymi przekleństwami, ale w istocie robili to z zazdrości, bo chcieli, by i im się tak poszczęściło, ale niestety im się nie udało, nie mieli „pleców”. Ci gniewni mówili do listonosza oczywiście po żydowsku, bo, słuchaj, jak inaczej? W jakim innym języku nagadasz komuś tak, że pójdzie mu w pięty do siódmego pokolenia, a nawet dalej, jak nie po żydowsku, w tej kłótliwej mowie, co przez cały swój żywot cierpiała poniżenie, ubóstwo, ucisk i prześladowania.

Tylko nieliczni Żydzi rozmawiali z listonoszem po żydowsku, a on – jeśli chciał – odpowiadał im w tym języku.

Ludzie z „batalionu” mieli własne morale. Było ich prawie sześćdziesięciu na stu listonoszy, władza leżała w ich rękach. Podczas wydawania paczek z listami stawiali pod drzwiami swoich ludzi. Rozdzielający paczki też był jednym z nich, dawał im listy na najbogatsze ulice, do zasobnych domów z dobrymi schodami, z pięknymi mieszkaniami i sutymi napiwkami, podczas gdy inni, którzy nie mieli „zaszczytu” należeć do „batalionu”, dostawali paczki na najbiedniejsze ulice i uliczki, z pokrzywionymi, połamanymi schodami, ciemnymi piwnicami, wilgotnymi poddaszami zakażonymi bakcylami tyfusu.

W czasie rozdziału paczek pierwszeństwo mieli ci ludzie. Z początku robiono to w ukryciu, potem – otwarcie i cynicznie. Twierdzono, że ludzie z „batalionu” mają „zasługi” dla społeczeństwa żydowskiego, że się im należy, a kto miał czelność wystąpić przeciwko nim, temu grozili pięścią.

Okazało się, że ludzie ci ze swoim specyficznym rozumieniem etyki zawodowej doprowadzili do tego, że w mieście zaczęto podejrzewać listonoszy o kradzieże.

Na pocztę przyszła Żydówka i przysięgała, że kiedy listonosz wychodził z jej mieszkania, razem z nim zniknął ze stołu zegarek. Ktoś inny przyszedł się poskarżyć, że listonosz ukradł mu parę kaloszy. W tych dwóch przypadkach wina nie została udowodniona. Następnym razem przybiegł z krzykiem urzędnik gminny. Twierdził, że dopiero co listonosz ukradł mu teczkę z termosem. Nagle zauważył ten termos na pocztowym stole. Pili z niego herbatę stary ojciec z pewnym inteligentem – listonoszem, jednym