426 Pisma wojenne [24]
pożyczył tych kilka biednych groszy. Łapano parę złotych za sprzedane łachy, wędrowały one zaraz do sklepikarza [18] za ćwiartkę, a w najlepszym razie za pół kilo chleba. Zazwyczaj adresat apelował do listonosza, aby ten mu pożyczył. „To tylko dwadzieścia groszy – mówił przejmująco – jak może pan nie mieć serca i nie chcieć pożyczyć tych paru groszy? Jak będzie pan tędy kiedyś przechodzić, to oddam”.
Kiedy listonosz odpowiadał, że nie może tego zrobić, bo większość mieszkańców nie ma pieniędzy i przyszłoby mu każdego dnia wykładać z kieszeni kilka złotych, zamiast je zarabiać, tamten nie wierzył: „Jesteś pan gorszy od goja – wpadał w straszny gniew.
– Gojski listonosz zawsze mi wierzył na słowo. Tylko żydowska poczta i gmina z jej «urzędnikami» są takie, że wszyscy powinniście spłonąć jak polana!”…
Ale te wszystkie rozdzierające sceny były niczym wobec strasznych obrazów opuszczenia i biedy, które listonosz musiał oglądać, wędrując od domu do domu w dolinie rozpaczy na Krochmalnej, Ostrowskiej, Smoczej, Niskiej.
Na tych ulicach drzwi mieszkań były zamknięte do późna w dzień, ludzie leżeli do drugiej, trzeciej w łóżkach. Inni przeważnie w ogóle nie wstawali, nie mając po co. Zimą w mieszkaniach większych rodzin można było zobaczyć dziesięcioro, dwanaścioro ludzi, często młodych mężczyzn albo kobiet, leżących w łóżkach, z bladymi twarzami i gorejącymi oczami, przełykających ślinę. Matki leżały w łóżkach razem z dwojgiem, trojgiem dzieci, pod czerwonymi wsypami985, nie mając kilku groszy na kawałek mydła, aby uprać powłoki. Straszny nieporządek w mieszkaniach potwierdzał prawdziwość starego żydowskiego powiedzenia: „jaki nastrój, taki wystrój”; widać było, że w głowach tych ludzi nie ma nic więcej poza jedną jedyną obłąkańczą myślą: skąd wziąć kawałek chleba? Matki nie były już gospodyniami, ojcowie – gospodarzami. Drzwi się nie domykały, piece [19] były potłuczone, stoły i krzesła nie myte, podłogi nie szorowane. Po co to robić? Kogo to obchodzi?…
Od ciągłego leżenia w łóżkach ludzie osłabli, wielu nie mogło już zrobić kroku, inni byli spuchnięci do pępka i jeszcze wyżej. U części oczy ledwo wyzierały spod spuchniętych fałdów wokół oczodołów. Nadawało im to wygląd ponurych Mongołów, głodnych Eskimosów.
Wchodząc z listem do takich udręczonych głodem miejsc, listonosz miał wybór: albo zwrócić na poczcie z dopiskiem, że adresat go nie wykupił, bo nie ma pieniędzy, albo pamiętać, że przyniesiony list może czasem znaczyć wybawienie dla takiego złamanego człowieka – i w wielu przypadkach tak właśnie było. Listonosz musiał więc sam nalegać na sąsiadów, aby wykupili list, samemu działać, żebrać. Bo pójść na pocztę i powiedzieć, że ten i ten nie może zapłacić, nie jest żadną sztuką. List z takim dopiskiem przyjmuje się, jak gdyby nigdy nic. Dyrektor ze słowotokiem, który nie przestawał opowiadać listonoszom o ich społecznej odpowiedzialności, sam takiej odpowiedzialności nie wziął. Powinien sprawić, na przykład, aby uchodźców z punktów najbiedniejszych z biednych, chorych i nawet pomieszanych na umyśle, którzy otrzymują listy, gmina zwolniła z opłaty. Dyrektor był dość „mądry”, aby strzec równowagi budżetowej, poczta nie powinna mieć deficytu, a nad resztą niech sobie łamie głowę listonosz… I rzeczywiście łamał…