Pisma wojenne [25] 435
w swoich Ba-jamim ha-hem: sipuro szel zaken. Jaką rolę odegrali tu gminni macherzy, skorumpowani urzędnicy, którzy mogli uwolnić każdego, kto tylko dobrze zapłacił, a wysyłali na przymusowe roboty tych, którzy nie mieli pieniędzy, zostanie jeszcze kiedyś ukazane w świetle prawdy.
Nie sposób też będzie przemilczeć smutnej roli żydowskiej policji, która przychodziła wieczorami do domów i zabierała śpiących z łóżek, chyba że – jeśli dano jej i polskiej policji łapówkę – nie mogli znaleźć nikogo w domu… i odchodzili z kwitkiem.
Ale ci, których ze sobą zabierali, byli często goluteńcy, bez grosza przy duszy, i już przy pierwszym obiedzie ich żony nie wiedziały, co wyprzedać z domu, żeby móc dać dzieciom kawałeczek razowca. Już przed pójściem na roboty przymusowe Żydzi ci nieźle głodowali i wszystko, z czego mógł być jakiś pieniądz, było już wyprzedane.
Ich kobiety natychmiast potraciły głowy, szczególnie te, które zostały z dwojgiem, trojgiem małych dzieci, a wiele z dziećmi noszonymi pod sercem…
Te ostatnie, ciężarne, z rozpaczy odchodziły od zmysłów. [12] Próbowały biec do gminy, do Jointu czy do komitetu domowego, ale to rzadko kiedy pomagało. Co najwyżej opędzano się od nich kilkudziesięcioma złotymi, które mogły starczyć na dwa, trzy dni, na kawałek czarnego chleba najgorszego rodzaju.
Co im pozostało? Podrzucić dzieci czy je porzucić? Kazać pójść żebrać? Próbowały wszystkiego. Przecież wiele z takich sierot po prostu umarło z głodu. Wtedy przypomniało się o nich CENTOS-owi i zaczął je zbierać w określonych miejscach, często razem z dziećmi uchodźców, tymi zahartowanymi Żydziętami, które przeszły gehennę, wędrując z rodzicami zimą, w wielkie mrozy, z miasteczek, z których ich wyrzucono, do Warszawy. Do tych zaprawionych w biedzie dzieci miano, naturalnie, inny stosunek niż do tutejszych, warszawskich, już choćby dlatego, że znajdowały się w „punktach”, w tych słynnych punktach dla uchodźców w wielkich domach na Dzikiej (od numeru 1 do
19), Niskiej, Stawkach i innych, które są największymi siedliskami chorób zakaźnych.
Dzieci uchodźców w punktach trzeba było tylko zebrać w osobnych pokojach, i tak miały swój „dom”, w którym, tak jak dorośli, dostawały trochę chudej zupy z kawałkiem czarnego chleba, z czarną kawą słodzoną sacharyną.
Do tych właśnie dzieci uchodźców dołączono teraz dzieci ojców wysłanych na roboty przymusowe. Ale tej łaski nie mogły dostąpić wszystkie żony „obozowiczów”. I kiedy idziecie ulicą i widzicie młode kobiety z zapłakanymi oczami, stojące i żebrzące z dziećmi na ręku, proszące tak serdecznie, wzruszająco, to wiedzcie, że to są kobiety, których mężowie [13] już od długich miesięcy są w obozach pracy przymusowej i jeśli dożyją one tego szczęścia, by zobaczyć swoich mężów, będą musiały wcześniej przygotować maści i bandaże do owijania ich nóg spuchniętych od pracy po kolana w wodzie i błocie, pełnych pęcherzy. Ale to się jeszcze nie stało, stoją więc i żebrzą na ulicach w imieniu swoich dzieci.
Tu dziecko służy temu, by poruszyć serca, służy słusznej sprawie. Jest jednak wiele przypadków, kiedy dziecko – to samotne, bezbronne stworzenie, które nie może się