RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Pisma Pereca Opoczyńskiego

strona 74 z 530

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 74


36 Pisma przedwojenne [6]

– Przecież sam kazałeś mi je zjeść!

– Oddawaj mi pieniądze!

Popatrzyłem na niego wstrząśnięty. Czego ode mnie chciał? Znów zamilkł, mrużąc oczy, jak gdyby pogrążony w drzemce. Zachodziłem w głowę, co się z nim dzieje.

[6] Po dziesięciu minutach znów zaczął:

– Gdzie pieniądze? Oddawaj!

Z każdą chwilą rosła w nim wściekłość i wydawało mi się, że zaraz rzuci się na mnie swymi dwiema zdrowymi rękami i mnie zadusi. Lecz kiedy już, już miało to nastąpić, uspokoił się. Taka scena powtarzała się co dziesięć, piętnaście minut. Raz chciał ode mnie zwrotu pieniędzy, raz znów, bym oddał mu bajgle. Mówił też, że wziąłem za dużo pieniędzy, bo bajgle nie mogły tyle kosztować. Nie pomagało żadne tłumaczenie.

– Oddawaj pieniądze! – krzyczał.

W końcu po wielu godzinach jazdy, kiedy byłem już na wpół martwy ze zmęczenia, rozdzielono nas. Ja trafiłem do szpitala, a on do domu wariatów.

[1] שײלפֿ דרעפֿ [Konina]

Przygotowania do trzynastej bitwy nad Isonzo82 trwały przez długie tygodnie. Dzień i noc dziesiątki tysięcy wyładowanych prowiantem wozów ciągnęło na front. Nielicznymi liniami kolejowymi biegnącymi przez góry przewożono żołnierzy, broń i amunicję. Prowiant musiał jechać osobno.

Jeńcy wojenni pracowali przy budowie nowych dróg i nieustannie poprawiali stare, ale przewożono nimi tyle ciężarów, że szosy i tak były podziurawione. Wygłodzone i umęczone konie ledwo ciągnęły po nich wyładowane po brzegi wozy. Jednakże to nie głód i odległość były najstraszliwsze. Gorsze od nich, nawet bardziej przerażające od prochu i gwałtownej śmierci, były deszcze. W górach padało przez cztery tygodnie bez przerwy. Z nieba sypały się wielkie, grube jak groch krople. Wystarczyło wyjść na minutę, by przemoknąć do suchej nitki. Lało tak, że tworzyły się niezliczone strumienie. Toczyły się z hukiem po zboczach gór i zbierały po drodze wielkie głazy, które potem spadały w przepaście i skalne rozpadliny. Zdawało się, że żywioł przerwał nagle wszystkie tamy i pokonał przeszkody wzniesione przed wiekami surowym nakazem nieba i ziemi. Lało jak z cebra, płynęło, burzyło się i trzaskało tak, że strach było nogę za próg wystawić. Górale z wyższych partii gór, na długie tygodnie odcięci od świata, żywili się kartoflami i podpłomykami. Ten, kto w taki czas wypuszczał się w drogę, już nie trafiał z powrotem do domu. Jego kości roztrzaskane niczym deszczułki znajdowano potem na przełęczy.

W ten ulewny deszcz grząskimi, błotnistymi i gliniastymi traktami ciągnęły wojskowe wozy. Na nic zdawały się ich podwójne brezentowe płachty. Nogi wychudzonych koni grzęzły w rozpadlinach. [2] Woźnicom nie pomagały ani przeciwdeszczowe płaszcze z kapturami, ani długie buty z gumowymi lub brezentowymi cholewami. Woda spływała im strużkami po twarzy, wlewała się za kołnierze, a potem ciekła po ramionach, piersiach,