RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Pisma Pereca Opoczyńskiego

strona 96 z 530

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 96


58 Pisma przedwojenne [6]

W klasztorze walały się po kątach miedziane krzyże. Z brudnych ścian spoglądały bolesne, brodate oblicza świętych, których za ich słabość wykpił i opluł tłum zamkniętych tu prawosławnych jeńców.

W korytarzach unosił się tuman dymu z kiepskiej tabaki. Małe umieszczone wysoko okienka ledwo wpuszczały światło. Panujący rmrok sprawiałr, że jeńcy chodzili senni i kto nie grał w karty, ten drzemał na swoim sienniku.

Klasztor leżał dziesięć, piętnaście kilometrów od linii frontu. Czasem niosło się stamtąd jedynie przerywane dudnienie. Zdawało się, że w tej szarości nikomu nie chce się walczyć, strzelać i dlatego armaty pracują tak ospale, a echa pocisków są jak głuche dalekie grzmoty po długiej burzy.

Nie rozumieliśmy, dlaczego zabrano nas z obozu [2] i posłano w to ustronie.

Nie było tu szos do naprawy. W tym opuszczonym i dalekim zakątku nie rozładowywało się pociągów frontowych. Nie było nawet dla kogo nosić drew z lasu. Dlaczego nas tu przysłano, nie wiedział też nasz komendant, który po prostu wypełniał rozkaz.

Na tym pustkowiu musiał się zadowolić skromną porcją, którą dostawał z wojskowej kuchni. W dodatku trząsł portkami, bo bliskość rosyjskiego frontu mogła nas zachęcać do ucieczki. Dlatego też ciągle się złościł i straszył nas. Zakazał strażnikom wypuszczania nas za próg klasztoru. I tak zostaliśmy pogrzebani żywcem. Po dziesięć razy dziennie niczym z krypty słychać było tęskny głos chłopstwa leżącego na ołtarzu i śpiewającego: „Wołga, Wołga, mat’ radnaja”102. Raz dziennie wyprowadzano nas do lasu jak sforę psów czy stado koni. Przynosiliśmy drewno albo po prostu szliśmy tam i z powrotem.

Zatrzymywaliśmy się na wzgórku przy rozlanej strudze, gdzie stała chatka kryta strzechą. Na tym odludziu mieszkał Żyd, u którego można było kupić chleb. Pukaliśmy, a on wystawiał przez lufcik chude umączone ręce, brał pieniądze i podawał nam chleb. Nie znaliśmy jego twarzy ani wyglądu jego żony czy dzieci. Siedział zaryglowany i piekł ten wojenny chleb, nie wiedząc pewnie po co i dla kogo to robi. Kto tylko miał jakiś grosz, ten rwał się do kupna, ale potem żałował, że wydał go na tę kluchowatą sieczkę, której nie tknęłoby nawet bydlę. Zapominali, że przecież nie ma mąki. Żyd jakimś cudem zdobywał na tym pustkowiu sieczkę i otręby.

Tajemniczy Żyd bez twarzy stał się symbolem niedoli, która rozlała się po świecie jak wezbrana [3] rzeka.

– Sieczkę daje, Żydzisko! Zatęchłe otręby, żarcie dla świń!

– Robi interes na wojnie! Łupi nas!...

Tłum mruknął, oczy jeńców niebezpiecznie błysnęły.

Kilku z nas, którzy mieli żołądki osłabione od ciągłego głodu, dostało biegunki po ciepłym chlebie z sieczką. Pędziło ich tak, że prawie kiszki im wypłynęły. Prócz strażników nie mieliśmy się komu wyżalić. Nie było też nikogo, na kim można by było wyładować gniew... Był tylko Żyd-piekarz… Szara cisza pustkowia zrodziła w jeńcach desperację, w obozie zaszumiało jak w butelce sfermentowanego wina:

– Dawać Żyda tutaj! Napluć mu w pysk, napchać kiszki sieczką, niech sam to żre!... Naraz w dziesiątkach serc wezbrał gniew, potem rozległ się stłumiony pomruk podobny do warknięcia rozdrażnionego psa, aż wreszcie kilkadziesiąt karków w tępym