RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Pisma Pereca Opoczyńskiego

strona 98 z 530

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 98


60 Pisma przedwojenne [6]

aż światła dalekich latarń rozproszyły ciemności i rozległ się przeciągły gwizd lokomotywy. Stanęliśmy przed czerwonymi wagonami pociągu.

– Wsiadać! – padł rozkaz.

Oszołomieni zaczęliśmy po dwudziestu, trzydziestu wsiadać do wagonów, które zaraz ryglowano. Byliśmy przerażeni: dokąd nas wiozą? Na front? A może wszystkich nas rozstrzelają?

Pociąg ruszył i jechaliśmy tak długie godziny. Szybko pojęliśmy, że nie jedziemy na front, lecz się od niego oddalamy, być może wracamy na piękne Węgry. Cieszyło nas to nawet. Jeśli niewola, to niech będzie prawdziwa, w obcym kraju. Byle nie tam, w ciemnym klasztorze, tak niedaleko domu...


[1] טעבעג גאטנוז סאָד [Niedzielna modlitwa]

Mieszkaliśmy na szczycie góry, na wysokości 1200 metrów, w budynku, który przed wojną był największym turystycznym schroniskiem w Tyrolu. Każdego dnia schodziliśmy stamtąd do pracy na szosie. W wysokich górach nic właściwie nie rosło. Górale żyli z hodowli kóz i ze sprzedaży siana. My czasem widzieliśmy to kozicę, to sarnę, ale będąc bez broni, nie mieliśmy z nich żadnego pożytku.

Do lasu ciągnącego się poniżej nie wolno nam było schodzić. Tak więc o jakimkolwiek zaspokojeniu głodu nie było mowy. Wieczorem po pracy nie chciało nam się nawet pić wodnistej kawy, prócz której nic więcej nie dostawaliśmy na kolację. Nasze członki obezwładniało znużenie. Wyczekiwanie końca dławiło nas niczym kość w gardle.

Gdyby ktoś zaczął nas wtedy namawiać do najbardziej nawet karkołomnej próby ucieczki, nie zawahalibyśmy się [ani chwili]. Zrobilibyśmy wszystko, byle tylko się stamtąd wydostać.

Tymczasem na froncie trwały przygotowania do wielkiej bitwy. Wydawało się, że nikt nie będzie sobie w takim gorączkowym czasie zawracał głowy tysiącami jeńców.

Porcje chleba z dnia na dzień się zmniejszały. Zamiast mięsa dostawaliśmy śledzie tak zasolone, że wypijaliśmy po nich wiadra surowej wody, psując sobie na długo żołądki. Jeśli już było mięso, to końskie i w dodatku śmierdzące. Jakby tego było mało, pewnego ranka dowiedzieliśmy się, że nie ma już tabaki. To było ponad nasze siły. Bez tytoniu po prostu nie dawało się żyć. Byli wśród nas palacze, którzy oddawali awansem nawet trzy porcje chleba, byleby tylko mieć pod dostatkiem tabaki.

Tłum jakby rażony piorunem pytał: „jak będziemy teraz pracować?”. Złościł się i przeklinał, ale Madziarzy szturchnęli kolbą tego i owego, i ruszyliśmy do roboty. Nikt jednak nie miał do niej głowy. Niby pchało się taczkę z [2] cementem i kamieniami, ale co chwila zbaczaliśmy z drogi, żeby podnieść jakiś porzucony niedopałek. Jeśli komuś udało się znaleźć takich kilka, wysypać z nich tytoń i skręcić całego papierosa, zaraz ustawiał się wokół szczęśliwca wianuszek pragnących choć raz się zaciągnąć.

Madziarzy, którym też zmniejszono przydziały jedzenia i papierosów, nie rzucali się do bicia i w ogóle zdawali się nie zauważać, że zamiast pracować, szukamy porzuconych niedopałków.

Przeszukiwaliśmy kieszenie w nadziei znalezienia zapomnianych okruchów tytoniu. Pierwszego czy drugiego dnia jeszcze się to udawało, ale potem było już coraz gorzej.