Rozdział 4. Proza [71] 293
– pNadchodząp? Niech sobie nadchodzą!46
Oblężenie Warszawy uczyniło ze Srolkego ważną osobę. Jego wilgotne, ciemne mieszkanie stało się nieformalnym pschronemp, w którym w czasie nalotów ukrywali się mieszkańcy z wyższych pięter. Nawet najbogatsza lokatorka na podwórku, Wolfowa, schodziła do sutereny Srolkego. Swoje czteropokojowe mieszkanie na trzecim piętrze opuszczała razem z sześcioletnią, nadąsaną córką Lolą i jej żydowską piastunką Lizą, która za każdym razem taszczyła na dół kosz ze smakołykami. Tutaj w suterenie Wolfowa nie musiała lękać się o życie, czuła się pewnie. Bez skrępowania poprawiała szminkę na ustach, nie zważając na pprusakip (insekty), które biegały po wilgotnych ścianach kuchni.
Właśnie siedziała w suterenie, zajęta grzebaniem w koszu ze smakołykami. Dzieci Srolkego otoczyły kosz ciasnym kręgiem. Oczy im świeciły, a do bladych warg nabiegła ślina. Gruba Lola zajadała się czekoladą, bananami, winogronami.
Dwunastoletnia Żenia trzymała się z dala od rodzeństwa, które przełykało ślinę i patrzyło jak wygłodniałe lisięta bądź szakale. Liza wyczuwała spojrzenia biednych dzieci, dlatego od czasu do czasu podrzucała im chyłkiem biszkopt lub suchar.
Atak trwał. Warkot eskadry samolotów rozchodził się w powietrzu. Huk [spadających bomb] nie ustawał. [17] Brzzz… Szyby w oknach roztrzaskiwały się w drobny mak, pękały ramy. Srolke żartował jak zwykle:
– Mam to w ptrokachp…
Gęste chmury dymu przypełzły z poddasza na dół. Srolke pojął, że coś się stało. Zaalarmował młodych mężczyzn z podwórka. Z Walentym, dozorcą z sumiastymi wąsami, pobiegli na pstrychp. Stał już w płomieniach. Na szczęście znaleźli wodę i piasek. Przez pół godziny zmagali się z ogniem łopatami i siekierami. Powiodło się, uratowali kamienicę. Tym razem skończyło się jedynie na strachu.
Nalot przeszedł. Wolfowa zniknęła z manatkami w swoim mieszkaniu. Bejla, żona Srolkego, zganiła dzieci:
– Czy musicie gapić się na kosz Wolfowej tak, jakbyście były żebrakami? Srolke jednak ją pocieszał:
– Daj spokój, Bejlo. Jeśli nie zginą od bomb, nie będą musiały cierpieć głodu… Powiedz mi, a gdzie przez cały dzień podziewa się Salek? – zapytał o syna. – Musimy rozejrzeć się za ziemniakami…
Życie Salka właśnie teraz zyskało na wartości, było droższe od koszyka47 ziemniaków, który w najlepszym razie można było przytaszczyć z podmiejskich ogródków. Salka strzegła ofiarnie Sabina. Miała zaledwie siedemnaście lat, a już przeżyła swój pierwszy zawód miłosny. Oboje znali się jeszcze ze szkoły. To tam właśnie anioł miłości złapał ich w swoje jedwabne sidła.
Z czasem Salek wyrósł na silnego i zdrowego chłopca – istna krew z mlekiem. Sabina, przeciwnie, pozostała chuda i słabowita. Kochała go całą duszą, ale swymi wielkimi błękitnymi oczami widziała, jak Salek oddalał się od niej coraz bardziej. Życie straciło dla niej sens, miała złamane serce. Wybuch wojny wyrwał ją z otępienia. Żyła