304 Rozdział 4. Proza [71]
I znowu Gedali chodził tam i z powrotem w swoich ciężkich butach. [„] Życie jest właściwie daremne [– rozmyślał]. Czymże jest bowiem człowiek w całym swym jestestwie, ze swoim ciałem i duszą. Czy jakieś zwierzę omyłkowo – nie daj Boże – panuje nad nim i daje mu prawo do nazywania się człowiekiem, i sięgania z głębi serca ku wyżynom boskości”.
Ogarnął go gniew. Uniósł pięść w stronę sufitu i pogroził. Opuścił ją jednak prędko. „Toż to, niech Bóg broni, wiarołomstwo”86 – Gedali przestraszył się samego siebie, własnych myśli. Próbował zasnąć, ale sen nie przychodził. Poczuł, że z daru natury, daru zapomnienia o strachu, nie będzie mu dane skorzystać. Z tego powodu krew uderzyła mu do głowy i serca.
Zegar ścienny wybijał [x]87 tempo jego niespokojnych rozmyślań, odliczając upływające chwile. Starzec dał się ponieść jego miarowemu rytmowi, zapadł w sen – zdawało mu się, że unosi się na falach cichej wody niczym beztroskie dziecię w kołysce.
Z każdym dniem w domu robiło się coraz ciszej. Od czasu do czasu ktoś krzyczał: „Bajgle, dwadzieścia groszy sztuka!”. Albo: „Szmaty kupuję!”. Lecz odpowiadało mu tylko echo własnego głosu. Przestraszony w mgnieniu oka znikał. Nie było słychać nawet dziecięcych głosów. Gdzie się podziały wszystkie dzieci? Dzieci szkolne? Czyżby straciły ochotę do śpiewania i hałasowania, nawet do rozmów?
Z każdym dniem dom coraz bardziej pustoszał. Szewc (z dołu, obok Srolkego) przestał stukać młotkiem – wszak nie wolno Żydowi robić nowych butów. Tylko od czasu do czasu słychać było ślusarza. Odpowiedzialność kobiet wzrosła jak nigdy przedtem. Mężczyźni bali się pokazywać na ulicach. To nie był strach przed złapaniem do pracy [34] ani strach przed samą pracą, to był strach przed cierpieniem zadanym przez zwyrodniałych degeneratów, jak strach odczuwany przez robaka przed rozdeptaniem przez żołnierskie buty. Dla człowieka o kruchej konstrukcji jeden dzień, a nawet jedna godzina takiej „pracy”, oznaczał wyniszczenie zarówno fizyczne, jak i duchowe. Tak więc najpotrzebniejsze sprawy musiały załatwiać kobiety. Na nich spoczywał ciężar prowadzenia domu i zarabiania pieniędzy.
Całkowicie inaczej było u Srolkego. Wprawdzie zapotrzebowanie na szyby się skończyło, lecz on nie dawał za wygraną i pracował dalej. Miał teraz innego konika. Nowa praca przynosiła pewny zysk i renomę jak dobra marka. Każdy, kto znalazł się w tarapatach, przychodził do Srolkego. Potrzebował tylko dużo, dużo ppieniędzyp…
Praca Srolkego polegała na tym: ten, na kogo przyszła kolej pracować dla okupanta – a dotyczyło to wszystkich Żydów (tylko Żydów) – biegł do Srolkego, płacił mu za jeden dzień pracy, a Srolke z przyjemnością szedł pracować za niego. Poza tym do takiej pracy zatrudniała polska policja.
– Gorzej, jak wiecie, jest wtedy– tłumaczył Srolke – gdy wychodzicie z domu i na ulicy złapie was „Niemiec”88. I to jest znacznie gorsze, ponieważ „tamci” łapią po to, żeby gnębić i dokuczać – po nic więcej.