Rozdział 4. Proza [71] 337
Była sobota, 16 sierpnia. Tego dnia 100 tysięcy Żydów z Krakowa wyruszyło na [przymusową] tułaczkę. Gazety podawały przemówienie generalnego gubernatora Hansa Franka, w którym wyjaśniał narodowi polskiemu, że wolna Polska była dla Polaków nieszczęściem. W tym samym przemówieniu oświadczył, że Żydzi zostaną wypędzeni z całej Europy (także z Rosji?). Zapowiedział również, że wkrótce na całym świecie zapanuje nowy porządek.
Każdy posępnie zaglądał do tekstu przemówienia. Większość gości jednak życzyła sobie pomyślności i w pogodnym nastroju wychylała szklaneczkę wódki. W bufecie zrobiło się pusto. W sprzedaży pomagała Żenia, córka Bejli. Bardzo się w tym czasie zmieniła. Pozostały jej wyraźne blizny po ranie, ale twarz promieniała dobrocią i wdziękiem. Wzięła udział w potańcówce, którą zorganizowali młodzi ludzie. A ponieważ miała talent do tańca, każdy chłopiec chciał z nią stanąć w parze. I gdy tak tańczyli, czuli się szczęśliwi. Na chwilę opuszczał ich cień wojny, [ustępował] koszmar. Ogarniało przeczucie rychłego końca [wojny], wiara w zwycięstwo [18] sprawiedliwości i nadzieja, że zły sen pierzchnie i odtąd będą mieli tylko sny dobre. Ta beztroska udzieliła się również rodzicom. Kiedy z zaciekawieniem przyglądali się tańcowi swoich dorastających dzieci, ich przygnębione serca napełniały się nadzieją na szczęśliwy koniec [wojny]. Chcieli wierzyć, że wszystko, co się wydarzyło, jest podobne do przemijającego huraganu i że zniknie jak zaraza.
Jedynie Szaja nie był w nastroju do zabawy. Gdy tylko patefon zaczynał grać fokstrota, dopadał go nagły ból serca. Bał się, bo dobrze wiedział, że jego taniec już się skończył.
* * *
Estusia – tak nazywała się Wolfowa – nie przepuszczała prawie żadnej okazji, żeby coś kupić. Od samego rana oblatywała kramy z żywnością, przyglądając się bacznie każdemu bochenkowi chleba, zachowywała się jak w dniach oblężenia. Od góry do dołu półki w jej szafie kuchennej uginały się pod ciężarem zakupionej mąki i kaszy. Ściągała z tamtej strony do swojego mieszkania chłopki objuczone fasolą, czosnkiem, cebulą, rzodkiewką, masłem i świńskim smalcem. Jej kącik w kuchni wyglądał teraz jak mały sklep kolonialny. Po całym korytarzu rozchodziły się zapachy galarety ze świńskich nóżek, żurawiny, powideł, miodowych ciasteczek i wina. Przyjemny aromat liści laurowych mieszała się z nieprzyjemną wonią litewskiego sera i suszonej ryby.
Każdego dnia ktoś przynosił nowiny:
– Odbiera się chłopkom masło i jajka.
– Zabrania się wwożenia produktów spożywczych do miasta.
I znowu Estusia zabierała się za robienie zapasów. Wyglądało to tak, jakby śmierć głodowa czyhała jedynie na nią i jej rodzinę. Żywność miała przegnać widmo tej straszliwej śmierci.
Wolf – tak nazywał się [mąż Estusi] z nazwiska i imienia – początkowo uważał, że w jego żonę wstąpił żarłoczny dybuk. Lecz widok [19] smakowitych dań zaostrzył mu apetyt. Przybrał na wadze. Ale jaki mieli z tego wszystkiego pożytek, skoro mieszkanie było ciasne, że ledwie się można było się ruszyć, a od rana do wieczora pod oknami