strona 424 z 920

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 424


382 Rozdział 4. Proza [71]

narobiła hałasu i rzuciła się w pogoń za rabusiem. Przechodnie przyszli jej z pomocą i złapali chapera za szyję. Ktoś jednak ułamał kawałek chleba, napchał nim sobie policzki i przełknął jak gęś – aż się oblizał. Drugi wyrwał mu chleb z buzi. Jak spod ziemi wyrósł trzeci, czwarty, piąty – horda wygłodniałych psów w dzikiej pogoni za tłustymi kęsami. Jeden za drugim. Jeden przez drugiego. [Rozpoczęła się walka] Jeden drugiego uderzył w nos, złapał za włosy… Wszystkie bochenki zostały sprasowane i rozszarpane na strzępy… Żenia nie uratowała dla siebie nawet odrobiny chleba – okruchy zmieszały się z brudnymi kamieniami leżącymi na pbrukup.

Tego dnia dzieci Bejli poszły na ulicę. Wystawiły wychudzone nogi na chodniku na łaskę [93] litościwych [ludzi].

Również Jankiel posmakował pobozup i nie wrócił do sił. Śpiewał na ulicy własne piosenki i piosenki z sierocińca, w którym się wychował. Zaciekawieni gapie347od czasu do czasu ofiarowywali mu kilka groszy. Ale przez cały dzień nie nazbierało się nawet tyle, ile biedny człowiek musiał zapłacić za chochlę barszczu… Przyszła rezygnacja. W milczeniu wystawił rękę na ulicy. Potem osłabło serce i spuchły nogi. Pojawiły się sińce pod oczami i piana na ustach.

Obolała ręka, podkulone nogi. Na schodach nowych sądów na Lesznie348siedzi Żenia, obojętna na wszystko, niczym kamienny słup przy wyjściu. Ma wielkie błyszczące oczy, długie czarne rzęsy, wyschnięte usta… Tylko jej zapadnięta szczupła klatka piersiowa porusza się od czasu do czasu. Ale coraz słabiej, niewyczuwalnie… Przechodnie zauważają przezroczyste ciało młodej dziewczyny. Rzucają jałmużnę. Ktoś wsadził cukierek w usta Żeni, sprawdził ppulsp, nacisnął skronie. Skądś się wzięła szklanka lemoniady i zupa. Żenia nie daje znaku życia. Każda kropla lemoniady spada na jej język jak w popiół. Ale znowu zaczyna bić serce słabym rytmem gasnącego motoru, któremu w ostatniej minucie dorzucono paliwa. Z dzikim impetem szczękają zęby. Każdy łyk [napoju] rozpala w oczach ogień, krzepi ciało. Oczy otwierają się ze zdumienia i rzucają blask.

Przed budynkiem sądu zatrzymała się fura. Żydowscy porządkowi zbierali z chodnika leżących ludzi, których ciała powysychały jak wióry. Spomiędzy zbutwiałych desek sterczały brudne członki. Załadowane żywymi szkieletami wozy ciągnęły ulicami w kierunku kwarantanny. Władza kazała robić porządek za wszelką cenę. Z platform wyglądały ciemne twarze. Z ich oczu wyzierała jakaś nieziemska dzikość. Tu i ówdzie spod obciągniętych skórą kości wystawała ręka wyciągnięta w stronę przechodniów. Dochodziło żałosne pojękiwanie:

– Dobrzy ludzie, cukierka, cebulkę, sacharynkę… dla pokrzepienia serca.

[94]

Rozdział 13

Pękaty brzuch, przepasany paskiem, którego żelazna sprzączka przekręciła się na drugą stronę. Monachijski książę, obecnie posterunkowy lotniska pOkęciep, kroczył wąskimi chodnikami Smoczej i Gęsiej. Dzieci robiły mu miejsce z szacunku i strachu przed