394 Rozdział 4. Proza [72]
Wszystko było pootwierane. Drzwi i okna, nawet szafy były otwarte. Dziury w ścianach, [5] suficie, podłodze. Przewrócone stoły, szafy i krzesła – wszystko w nieładzie, porozrzucane w panice, świadczyło o tragedii, która tu się wydarzyła…
Ściany były puste. Portrety, półki i inne rzeczy gwałtownie pospadały z haków i albo leżały porozbijane na ziemi, albo wisiały tylko na niektórych haczykach, pogruchotane, rozpłatane na kawałki jak ubite w rzeźni woły…
Tylko elektryczny zegar, który stanął z powodu braku prądu, dwiema wskazówkami ostrzegał doktora, żeby nie stał taki zamyślony, i zagniewany pytał, gdzie podziali się tutejsi lokatorzy…
Zegar pokazywał kwadrans po piątej.
Doktor Gabriel wybiegł z sali, potknął się i lekko zranił, upadłszy na szkło, ale nawet nie przystanął i pobiegł na Stawki.
Od dawna mieszkał w tej okolicy, na Stawkach osiedliła też cała jego rodzina. Dwie siostry z mężami i dziećmi oraz trzech braci z żonami i potomstwem. Prawie wszyscy mieszkali na jednym i tym samym podwórzu.
Wszystko wokół płonęło. Kiedyś, gdy był dwunastoczy trzynastoletnim chłopcem i jeszcze uczył się w jesziwie, wyobrażał sobie piekło. Było jednak niczym w porównaniu z tym, co zobaczył tutaj… Ulica Lubeckiego, Niska i obie strony Stawek ‒ i wszystko [wokół] – było jednym długim łańcuchem ognia i dymu.
Chmury czarnej sadzy, dymu i iskry ognia złośliwie unosiły się ku niebu i tam, pełne gniewu, chciały bić złego Boga, który poddał tak okrutnej próbie najbiedniejszych pośród biednych i zesłał na nich tyle cierpienia. Do tego ozdobił dzisiejszy dzień tak pięknym słońcem. Słońce zaś drwiło z jasnego nieba, z wielości i różnorodności kolorów, z losu nieszczęsnego świata i ludzkich istot…
Doktor szybko i śmiało szedł przez porozrzucane kamienie i cegły, fragmenty dachów i murów, szczątki mebli, garnków, rozmaitych rzeczy i pudeł oraz żywych ludzi, którzy przy tym wszystkim wykazywali dziwną pazerność.
Nagle zatrzymał się. Zobaczył dziwaczną osobę z osmoloną twarzą, z wybałuszonymi oczami, jakie ma rozwścieczony wół. Osoba ta poruszała się w ciemności jak duch. Deptała po wszystkich, choć nikt a[…]a gonił. Nikt jej nie przeszkadzał i nawet nie zwracał na nią uwagi. [6] Jak zaszczuty pies przeskakiwała wszystkie przeszkody szybko i lekko, bez wielkiego wysiłku dźwigając ciężką torbę: głowicę maszyny do szycia na jednym ramieniu, a w ręce wielki kocioł.
Kolejna dziwna rzecz. Tuż za sobą i dookoła doktor zauważył jeszcze inne takie istoty. Patrzył na tych ludzi z takim zdziwieniem, że aż przystanął na dłuższą chwilę, zmieszany szaleńczymi myślami. W końcu splunął na ziemię z niesmakiem i idąc, mruczał pod nosem: „Kruki, dzikie hieny i szakale już wyczuły swój łup!…”.
Wreszcie dotarł do rodzinnego domu. Tam jednak nie było już co robić. Wszystko wokół było jednym wielkim morzem ognia i dymu. Płomienie strawiły już prawie wszystko, lizały swoimi ognistymi językami. Istniało niebezpieczeństwo, że budynek całkowicie się zawali, bo wirowało tam i brzęczało jak w ulu.
Ludzie [szli] z rzeczami, bagażami, krzesłami, stołami, ze zwykłym drewnem i narzędziami, wynosili z każdego kąta, ze wszystkich pięter, z piwnic wszystko, co tylko udało się im jeszcze uratować.