Rozdział 4. Proza [72] 405
Bardzo cierpiała teraz z powodu żebrzących dzieci. W każdym dziecku dostrzegała podobieństwo do jej własnych, a w sercu kuła ją okropna myśl: „Czy moje dzieci będą też musiały tak żebrać o kawałek chleba?”… Żadne dziecko nie odchodziło od jej drzwi bez kawałka chleba, ziemniaka, [21] garści kaszy, gryki czy choćby grosza… Czuła, że tym sposobem może wykupić do złego losu swoje dzieci. Ale później, gdy pieniądze nie miały już żadnej wartości, gdy żebrzące dzieci nie chciały nawet przyjmować piątaków i dziesiątaków, prosiły tylko o ziemniaka, odrobinę kaszy, trochę ciepłej zupy, robiło jej się tak ciężko na duszy, że pani Bronka nie była w stanie podejść do drzwi, otworzyć ich i powiedzieć, że nie ma jedzenia i że nie może dać nic innego niż parę groszy. Brakowało jej sił, aby spojrzeć tym dzieciom prosto w oczy, popatrzeć na ich blade wychudzone twarzyczki, spiczaste kości wystające spod ich cienkiej skórki i błagające oczy, które jednocześnie domagały się i prosiły: Je-dze-nia! Te błagające oczy, ich krzyk i żądania nie dawały jej spokoju. Ciągle miała je przed oczami, ciągle domagały się i krzyczały: Je-dze-nia!…
Ledwo powłóczyła nogami po domu, tak męczyły ją te oczy, ale też głód, który zaczął wkradać się do jej własnego domu… Miała jeden straszny sen. Nagle otwarły się drzwi i do domu zaczęli wchodzić obcy ludzie. Ludzie ci szli cicho, stawiali ciężkie, powłóczyste kroki, zatrzymywali się smutni, jak w czasie obrządku pogrzebowego i każdy z nich niósł na rękach dziecko. Jedno po drugim ułożyli dzieci na sofie, tak je pozostawili i stojąc, czekali na kogoś, kto miał przyjść, aby dopełnić obowiązku. Pani Bronka – tak wydawało jej się we śnie – stała jak zamurowana, serce przestało jej bić z przejęcia. I wówczas, gdy złapała oddech i mogła już poruszać swoimi glinianymi nogami, dzikim pędem rzuciła się w kierunku dzieci. Pierwsze dziecko od razu rozpoznała. Była to Sorele, córka jej sąsiadów, ta sama, która codziennie przychodziła pobawić się z jej Chanele. Jej blond włosy były teraz czarne, tak samo jak chusta, którą dziecko było przykryte. Oczęta zamknięte, zakryte [x]425bladymi powiekami, w których nie płynęła już krew. Z jej ust wydobywał się jednak oddech. [Pani Bronka] stała tak przez chwilę i nie mogła wydobyć z siebie ani jednego słowa. [22] Nagle ruszyła z miejsca i zaczęła krzyczeć do ludzi zgromadzonych w domu głosem, który wywoływał litość i przejmował do łez:
– Ludzie, nie stójcie! Dzieci nie są martwe! One przecież żyją! Są tylko głodne! Nie stójcie tak, dajcie im coś do jedzenia!
I zanim się obejrzano, dobiegła do okna. Stał tam talerz ze zmielonymi, malutkimi kotletami rybnymi zrobionymi z najgorszego sortu śmierdzących ryb. Wyjęła z talerza taki kotlecik, z szafki kawałek czarnego chleba i podbiegła do Sorele.
– Masz, Sorele! – krzyknęła i zaczęła wciskać kotlecik Sorele do ust – Masz, jedz! Przecież to lubisz! Masz Sorele, weź!…
I wówczas wydarzył się cud. Powieki Sorele ledwo zauważalnie drgnęły. Jej oczy były jeszcze zaspane i nie chciały się całkowicie otworzyć. I tylko niebieskie oczęta zabłysły dziwnym blaskiem największego pożądania, mówiąc bez słów: Je-dze-nie!… I pani Bronka zrozumiała w mig to niewypowiedziane dziecięce życzenie. Pomału,
tak jak karmi się [x]426małego ptaszka, wkładała jej do ust kawałeczki ryby i okruszki chleba, jeden po drugim, i tak w kółko.