410 Rozdział 4. Proza [72]
Żandarm kazał strażnikowi pójść i zobaczyć, czy obie wystrzelone kule naprawdę od razu trafiły dzieci prosto w serca…
Gdy strażnik wrócił i potwierdził, żandarm uśmiechnął się i z dumą w głosie powiedział:
– Widzisz! – odległość pięćdziesięciu metrów i od razu trafiłem do celu!…
Twarz strażnika pociemniała ze strachu. Blady strach obleciał także promień słońca, który chciał przez chwilę spojrzeć na martwe dzieci i uśmiechem rozjaśnić, pogłaskać ich śmiejące się twarze…
* * *
Na rogu ulicy Pawiej leżała martwa kobieta. Zmarła z głodu albo z zimna, albo może ktoś, jakiś biedny krewny, wyniósł ją na ulicę, bo nie miał nawet grosza, aby zapłacić za jej pochówek? Któż to wie, któż?…
Martwe ciało leżało długo. Ludzie przechodzili obok, jeden nawet po cichu westchnął ze współczucia, inny jakby do siebie mówił: „Jej już lepiej niż nam” – i darował sobie współczucie. Inni nawet nie chcieli spojrzeć na martwe ciało i szybko, chyłkiem i w popłochu, biegli dalej do swoich zajęć.
Ktoś przyniósł brudną chustę, przykrył nią spuchniętą twarz martwej kobiety. Czy bał się jej? Przecież już milczała, choć zęby wystawały jej z ust, jakby chciała ze złością pożegnać się ze światem. Jedzenia nie chciała już od nikogo…
Ciało leżało długie godziny, cały dzień i noc, aż ktoś kazał zabrać je do grobu. Ale zanim to się stało, ktoś, jakiś złodziej, jeszcze w tym swoim biednym życiu wpił
się w nią swoimi głodnymi rękami i łapczywie ściągnął chustę z twarzy martwej kobiety, aby pewnie za [otrzymane] za nią pieniądze kupić chleb dla siebie albo dla swoich dzieci.
A bose stopy zmarłej, uśmiechające się do słońca z dobrocią i miłością, które przydają się jedynie żyjącym – te oto zimne stopy [29] zmroziły jasny uśmiech ciepłych promieni słonecznych. Zmarznięte słońce, powitane z takim chłodem, skryło się z wielkim wstydem w swoim gnieździe…
* * *
Z cukierni na ulicy Smoczej z impetem wybiegł młody człowiek431. Marynarka trzepotała na wierze, krzywe nogi wygięły się jeszcze bardziej, chudy, zapadnięty brzuch wydął go w dziwacznej pozie, udając, że jest grubszy i większy niż był w rzeczywistości, pomarszczone czoło uśmiechało się do ludzi z kpiną i drwiną.
– Wszyscy równi, wszyscy równi! Ha, ha, ha! Wszyscy równi!
Podbiegł w szaleńczym tempie do jednego z przechodniów, korpulentnego i zadowolonego z siebie mężczyzny, i z radosnym uśmiechem na twarzy klepał się po swoim brzuchu, pokrzykując wesoło:
– Ha? Nie ma brzucha! Wszyscy równi, wszyscy równi! Ha, ha, ha!
I tak poklepując się po zapadniętym brzuchu, podleciał do jednego z woźniców domu pogrzebowego Pinkerta, stanął na swych krzywych nóżkach i roześmiał się ochrypłym głosem: