Rozdział 4. Proza [72] 417
szpitalnych salach. Gdy jeden oficer wyciągnął chorego za nogę spod łóżka, drugi wyciągał innego za uszy, aż w końcu wyrwał mu je z głowy… Wyrwali albo odrąbywali chorym ręce, nogi, uszy, a nawet głowy i inne członki, które wyrzucali przez okna albo zwyczajnie rzucali na ziemię. Radosne i błogie uśmiechy nawet na chwilę nie schodziły z twarzy rozbawionych oficerów. Wszystko odbywało się w zawrotnym tempie, szybko, w pośpiechu, jedno po drugim, bez ustanku, aż zapanowała całkowita, przerażająca cisza.
[38] Szlojme Felczer otrzymał nagle mocne uderzenie w plecy, ale nie od oficera, lecz od swojej własnej żony i natychmiast ruszył za nią na zewnątrz.
Na drodze w gęstym błocie stało przy płocie kilku oficerów i latarkami oślepiało oczy wypędzanych.
– nJude verrecken437! – wesoły krzyk przeciął powietrze, wnet szabla znów świsnęła w powietrzu i odcięła z pleców Szlojme plecak, który wpadł prosto w kałużę błota…
Rozległ się trzask siarczystego policzka – Szlojme wypluł na ziemię dwa zęby i trochę krwi. Drugiemu uderzeniu, które zerwało mu czapkę z głowy i rzuciło ją na ziemię, towarzyszył okrutny i brutalny okrzyk z ust oficera:
– nDie Mütze herunter! Verdammt noch maln438!
Oboje, Chana i jej syn Abramek, długo cucili ojca leżącego w kałuży błota, aż w końcu się ocknął i pozwolił im poprowadzić się jak ślepą kobyłę.
Krew przemieszała się z kroplami mokrego śniegu i wpół zamarznięta ściekała po palcie i kapała na błotnistą, grząską drogę. Wiele przeszkód musieli pokonać po drodze.
Miasto było ciemne i w połowie wyludnione. Krzywe i pogrążone we śnie domy jak cienie tuliły się do siebie, dzieląc się swoimi niespokojnymi tajemnicami i nie mogąc sobie wytłumaczyć tego dzikiego szaleństwa ludzkich stworzeń, które miało miejsce w tą złą, zimową, mroźną i późną noc…
Wiatr smagał ciężkimi kroplami ludzkie twarze, tak samo brutalnie uderzał w cienie domów – chłostał je deszczem po przezroczystych ciałach, aby zaraz je stamtąd przepędzić…
Gdzieniegdzie leżały ludzkie ciała, skulone jakby spały, wyglądały, jak rzucone głęboko w błoto drewniane kloce. Niektóre jakby próbowały wydobyć się na powierzchnię, zaraz jednak opadały w dół, [i znów unosiły się w górę], jakby ociągały się ze wstaniem z miękkiej, wygodniej ziemi…439
Deszcz i wiatr wszystkim dawały się we znaki. Niektórzy je jednak lekceważyli. Zupełnie nie interesowało ich, co dzieje się dokoła. Ci właśnie albo już leżeli „spokojni” na ziemi, albo poganiali i przeganiali innych, a sami byli chronieni przez swoje ciepłe ubrania i zdrowe ciała…
Pozostali, którzy byli popychani, bici, szturchani i maltretowani [39] przez innych zdrowych ludzi, jeszcze pomagali deszczowi, oferując mu dolewkę swojej krwi