Rozdział 4. Proza [72] 419
Nie mogła już na niego patrzeć tymi samymi oczami, jak wtedy, gdy z pełnym szczęścia i zadowolenia uśmiechem oddawał jej zarobione pieniądze, czekał ze ślepą wiernością w oczach na dobre słowo i serdeczną pochwałę z jej ust. Ona sama też czuła się inaczej. Przestała być władczą i pociągającą za sznurki kobietą, którą była kiedyś…
Nowy Szlojme stał z boku, zaciskał z całych sił pięści, patrzył z nieludzką i otwartą nienawiścią na żołnierzy, jakby czekał na właściwy moment, aby samemu wejść na scenę ze swoim gniewem i rewolucyjną zemstą…
Nagle Chana poczuła się jak młoda matka. Jakby urodziła trzecie dziecko… Ona, piękna Chana, która uśmiechała się zadowolona, z której biła wewnętrzna siła, która zawsze lekko pokpiwała z jego subtelnego uczucia do niej i do ich dzieci – zmieniła się nagle w słabe, biedne stworzenie, w matkę, która właśnie urodziła kolejne dziecko i wie, że czyha na nie niebezpieczeństwo, nieszczęście…
Ciepłe łzy, które płynęły jak strumień po jej bladych policzkach i zamarzały razem z zimnym śniegiem na jej twarzy, wypływały z delikatnego i serdecznego źródła, z jej ciała, a nowa fala matczynych uczuć zalała jej serce.
Leciała jak strzała z łuku. Jej nowo narodzone dziecko jest w niebezpieczeństwie… [41] Zostawiła na boku starszego syna Abramka, obejmując przejmującym ciepłem
jej nowo narodzonego Szlojmego…
– Odejdź stąd, Szlojmele, chodź! Masz, jeszcze zamarzniesz, załóż to, masz! Zanim zdążył odpowiedzieć, odwrócić się w jej stronę, ściągnęła z siebie futro, zdjęła gruby szal i zawiązała go mu na szyi.
Szlojme przyglądał się jej przez moment, jakby jej nie rozpoznawał. I choć od razu zauważył jej zmianę i słabość, zupełnie się temu nie dziwił… Uśmiechnął się tylko niewidocznie, pogłaskał ją po jej wysoko zaczesanych siwych włosach, wziął za rękę i odszedł z nią na bok, gdzie zebrali się wysiedleńcy.
Nagle nadjechało kilka samochodów. Ale była to okrutna i dzika jazda. Jakby maszyny napojono alkoholem, a nie benzyną… Zamiast od razu pojechać drogą, krążyły po chodnikach, odbijały się od ścian i z powrotem wjeżdżały na szosę, aby za chwilę zacząć wszystko od nowa…
Nagle, gdy taki samochód pełen małych dzieci i kobiet „przygalopował” na plac, tylnie drzwi zaczepiły o róg ściany jednego z domów i zostały wyrwane.
Stłoczone dzieci i matki, które stojąc w samochodzie, szarpane były na wszystkie strony i rzucane o jego wszystkie ściany z powodu szybkiej jazdy – teraz przez otwarte tylne drzwi zaczęły wypadać z pojazdu…
Krzyk dzieci i matek, jaki się po tym podniósł, sprawił, że samochód szybko się zatrzymał. Ale uczynił to z takim rozmachem i impetem, jakby konał w spazmach, podskakiwał ostatkiem sił przed wydaniem ostatniego oddechu…
Oficer, który prowadził samochód, szybko wyszedł z kabiny i popatrzył, co się dzieje, a gdy zrozumiał, co się wydarzyło, wpadł w taką wściekłość, że zaczął skakać po leżących ciałkach małych dzieci, jakby chciał je swoimi ciężkimi buciorami zakopać w ziemi… Ze zbójecką złością i dzikim krzykiem zamknął klapę tylnych drzwi, zaryglował je łańcuchem i wsiadł z powrotem do samochodu, chcąc odjechać.
Zanim jednak zdołał to uczynić, Szlojme już stał obok niego…
Oficer na placu był sam jeden, z wielkim zdziwieniem patrzył na tego rozwścieczonego typa, który miesza się w „jego sprawy”, jednak żadnego słowa [42]