428 Rozdział 4. Proza [72]
się, a nos, który wyglądał jak wroni dziób, także zrobił się czarny. Tak jak ptaki krakał, jakby chciał je naśladować, także jego ręce i nogi pracowały jak u wron…
Razem z wronami wyrywał swoim wyciągniętym dziobem cieniutkie gałązki z drzewa i pomagał sobie pazurami wystającymi z jego chudziutkich rąk łamać każdy kawałeczek gałązki, przytrzymywał je, odlatywał i przenosił do nowego gniazda…
[54] Nagle, gdy dzieci przechodziły i zobaczyły syna żebraków tak zagapionego w okno, jedno z nich wykrzyknęło niezbyt wyraźnym głosem:
– O, brona! brona!444
Syn żebraków szybko odwrócił się w stronę, skąd dobiegł krzyk, wyglądał jakby obudzono go ze snu. Ze złością spojrzał na tego, który przeszkodził mu w pracy, oczy błyszczały złowieszczo, i zdenerwowany wykrzyknął, po raz pierwszy, od kiedy tu przybył, ludzkim głosem:
– Mnie wołasz?… Czego chcesz ode mnie?…
Krzyczący stanął jak wryty, zmieszany, trochę dlatego, że nie był przyzwyczajony, aby syn żebraków mówił, a także dlatego, bo krzycząc, nie miał go na myśli, tylko tak po prostu krzyknął, zobaczywszy wrony, zamiast polskiego „wrona” – „brona”. Szczególnie przestraszył się złego wyglądu syna żebraków i zdawało mu się, że zaraz wrona rzuci się na niego i wydłubie mu oczy…
Wówczas wmieszała się nauczycielka Hanka:
– Nazywasz się Wrona?…
Zamiast odpowiedzieć pokiwał głową na tak.
Od tego momentu syn żebraka otrzymał nazwisko: „Wrona”.
Dzieci z internatu nawet ulepszyły jego nazwisko. Nazywały go „Bronerem”445. I tak już pozostał przy tym nazwisku. Od tego dnia, kiedy chłopiec otrzymał nowe nazwisko: Broner, jak przezwały go dzieci, albo Wrona, jak nazywała go nauczycielka, bardzo się zmienił.
Na początku nikt tego nawet nie zauważył. Także na zewnątrz nie było nic widać. Ale nagle dostrzeżono, że zaczynają znikać różne małe rzeczy. Raz zniknął spodek od szklanki wychowawczyni. Innym razem dziecko zdjęło w pokoju skarpetę, odeszło na parę kroków, aby odstawić buty, a gdy wróciło, skarpety już nie było na swoim miejscu…
I tak działo się już cały czas. Mała wstążeczka, sznurek, chustka do nosa, okruch chleba, grosz, lalka, kawałek ołówka, pióro, gazeta, książka – wszystko znikało i nikt nie potrafił wskazać winnego.
Nauczycielki odbyły kilka narad. Zebrano dzieci, [55] wygłoszono przed nimi mądre, pedagogiczne mowy, zilustrowano je przykładem, że internat jest domem wszystkich dzieci, które nie mają swojego własnego domu, swoich rodziców i że nie może być tak, że niektóre dzieci zabierają cudze rzeczy, bo to tak, jakby zabierały je we własnej rodzinie, sobie samym…
Ale wszystko to było na marne… Znikanie rzeczy trwało tak długo, aż w końcu doszli do tego, kto jest temu winny. Nic więcej. Za rękę nigdy go nie złapali.