490 Rozdział 4. Proza [81]
Dziś nie był im wierny – ludzie umierają, a jednak uparcie krzyczą: „Chcemy żyć”. Zapadnięte twarze, oczy szeroko otwarte, wychudzone wnętrzności głośno protestują, deklarują wolę życia. „Umieram z głodu, umieram z głodu, umieram z głodu…” – wykrzykuje przechodniom prosto w twarz, niesiony impetem, a jego dzikie spojrzenie wędruje prosto w stronę skąpanych w słońcu balkonów: „Głoduję”. Nic innego nie mówi, tylko: „Głoduję”. Jego ciało staje się z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień coraz słabsze. Jego głos staje się cichszy, bardziej ochrypły. Ale jego słowa brzmią szaleńczo i rozpaczliwie, będą to jego ostatnie słowa. Stoi i krzyczy przejętym głosem: „G-ł-o-d-u-j-ę”. Kracze jak stado wron, a jego krzyk staje się ledwo słyszalny, dochodzą tylko krótkie, urwane, ochrypłe dźwięki: „Głoduję. Umieram z głodu. Umieram z głodu”. Słowom towarzyszy szaleńcze spojrzenie i koścista, wyciągnięta ręka. Zachłanne słowa i dzikie spojrzenie wkrótce znikną, tak samo jak zniknie ciało, które je wydaje. Ale nie zniknie i rozbrzmiewać będzie z innych powykrzywianych ust protest głodujących.
We wczesnych godzinach porannych na naszym podwórku rozbrzmiały głośne psalmy pochwalne na chwałę Boga. Stary muzyk siedział na podnóżku, który zawsze ze sobą nosił, akompaniował sobie na akordeonie, a po jego obu stronach stała jego gwardia przyboczna – jego dwóch synów. Z boku i przed nim cztery spuchnięte z głodu nóżki, które wyglądały jak kanki na mleko. Grał ładnie, a jego synowie śpiewali. Głośno i odświętnie rozchodziły się dźwięki po naszym podwórzu i odbijały się uroczyście od jego murów. Wypowiedział ten muzyk takie oto słowa: „Wiem, że ja tak czy inaczej umrę. Zrzućcie kawałek chleba. Nie dla mnie. Dla moich synów. Ich ciała są spuchnięte z głodu”. I uroczyste tony znów rozbrzmiały z jego harmonii i wydobyły się ze śpiewu jego chłopców, którego nikt nie zakłócał w ten słoneczny poranek. Tylko z jednego okna ktoś rzucił kawałek chleba, a młodszy z dwójki synów przytulił go do ust, aby przypadkiem nie przepadła ta odrobina chleba. Później muzyka i śpiew rozbrzmiały jeszcze bardziej doniośle. Stary muzyk wiedział, co zagrać wśród tych murów. Długo ciągnęła się ta modlitwa złożona z dźwięków, tuliła się do głuchych ścian i wznosiła się do niebios w uroczystej chwale i w proteście.
Dzieci okupowały chodnik. Chude ciała. Szkielety. Wysuszone twarze. Tylko jedno dziecko miało tłuściutką twarz, nabrzmiałą jak ciasto. Twarz była kwadratowa, nienaturalnie duża i nieruchoma. Dziecko to wyglądało jak stary zegar kurantowy, który w swojej monotonności nieprzerwanie wydaje z siebie tylko jeden dźwięk: „Chleb, chleb, [3] chleb!”. Małe dziecięce serca kwilą jak ptaszki: „Chleb, chleb, chleb!”. Magiczne słowo „chleb” jest dla nich tylko wspomnieniem i przeczuciem. „Chleb”. – Ich dziecięce paluszki już dawno go nie dotykały, już nigdy nie dotkną.
Chłopak, półnagi, leży połową ciała na ręcznym wózku. Rękami się odpycha, sam prowadzi swój pojazd. Siedzi wyciągnięty. Pięty ma poranione, porozcinane, jeszcze niezagojone jak krwawiące mięso z jatki. Nogi gołe, aż do ud, stopy czerwienią się w słońcu. Jego wiadomość jest jasna: „Wracam z obozu, po operacji”. Nagi chłopiec płonie jak pochodnia, lśni jak boska postać, która w uroczystym pochodzie przejeżdża przez miasto. (Nieuczesana głowa, nagie ciało, czerwone od krwi stopy goreją jak ogień na stosie, oślepiają otoczenie i straszą ludzkie serca). Ludzie ustępują, odchodzą oślepieni tą boską wizją, która spłynęła z nieba na ziemię… Młodzi ludzie, potężni, wyrośnięci, osiemnasto-, dwudziestoletni chodzą trójkami pochyleni, skurczeni w stronę