550 Rozdział 4. Proza [85]
Albowiem to, co wymyślili ci zbrodniarze w ciągu kilku dni, kiedy niby było spokojnie, przechodzi wszelkie ludzkie pojęcie. Jest to tak wyrafinowanie sadystyczne, tak zwyrodniałe, że tylko przeklęte plemię wampira z Düsseldorfu873 mogło na to wpaść [x]874.
W nocy z 5 na 6 września, z szabatu na niedzielę, gdy pobożni Żydzi szykowali się do odmawiania slichot, uderzył w nas nowy grom. Ostatni. Ale spadł z tak diabelską siłą, z tak palącym [x]875impetem, że zmiótł [x]876[104] wszystko, co dawało jakikolwiek oznaki życia.
Jak już wcześniej powiedziano, Żydzi mogli poruszać się po ulicy od 5 rano do 9 wieczór. W nocy z 5 na 6 września 1942 – dało się nagle słyszeć za oknami donośny, pośpieszny krok tysięcy, tysięcy ludzkich stóp. Co się teraz dzieje na ulicy?
Przecież jeszcze środek nocy. Kto się waży pokazywać teraz na ulicy? Czy Hitlera dopadła wreszcie okrutna śmierć? Czy świat został już wyzwolony od tego krwawego psa?
Ruch na ulicy zagęszczał się coraz bardziej. To już nie był marsz, to był bieg. Zdawało się, że biegną same ulice. [105] Dokąd i za czym oni biegną? Kim są ci ludzie? I kto ich pędzi?
Bramy, które całymi tygodniami były w środku dnia zamknięte na siedem spustów, stoją teraz otworem. Ulice nie miały żadnego oświetlenia. Ani ulice, ani mieszkania. Całe chmary czarnych cieni pchały się do jednej bramy, próbowały wydostać z drugiej, popychały się, krzyczały, przeklinały, biadały.
Oczywiście nie było owej nocy ani jednego żydowskiego domu, gdzie ktoś by zmrużył oko. Ludzie zrywali się z łóżek i przerażeni zbiegali na dół czegoś się dowiedzieć. Może to trzęsienie ziemi, może pożar, może bombardują miasto?
Dokładnych wiadomości nie miał nikt. Padały urywane, dławione słowa, że Gmina otrzymała rozkaz, by wszyscy [106] Żydzi dobrowolnie stawili się na Umschlagplatzu. Inni twierdzili, że to nieprawda. Gmina nie dostała żadnego rozkazu, a jeśli nawet, to chodzi o żydowską policję [x]877. Jeśli więc idzie tylko o policję, to czemu nie widać nigdzie bieganiny policjantów? [x]878
Gdzieniegdzie zebrały się grupki ludzi, w ciemności zawodzono, w ciemności jeden trzymał się o drugiego, by się nie zgubić. Wyrwane ze snu na wpół nagie dzieci tuliły się do matek. – Co z nami będzie? – pytali wszyscy. – Co nas czeka?
I tak jak ciężko chory czeka na pierwsze promienie słońca, wierząc, że jego cierpienia zelżeją, tak sto pięćdziesiąt tysięcy Żydów, którzy tymczasem uratowali się od zagłady, czekało na świt.
Dzień wreszcie nadszedł – jak na złość – [107] przejrzysty i słoneczny. Dopiero wtedy można było dostrzec, jak wszyscy wyglądają – wymięci i przybici, ze zgaszonym wzorkiem, z zapadłymi twarzami, wymęczeni cierpieniem, apatyczni, zrezygnowani.