RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Getto warszawskie, cz. I

strona 383 z 575

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 383


widziałem i słyszałem. Z drugiej strony, męczy, rozsadza głowę myśl, czy mam prawo do jakichkolwiek wzruszeń i uczuć? Czy tym nie obrażam i tę resztę godności ludzkiej?
Litość, współczucie – jakież to wszystko obłudne, ohydne, sztuczne, jakieś okrutnie
niesprawiedliwe, godne najgłębszej pogardy… Maska…
Ileż to razy dziennie mijam gromady ludzi, szkielety obciągnięte przezroczystą
skórą, na wpółumarłe z głodu, czołgające się resztkami sił, błagające, raczej skomlące o kawałek chleba. Och, ten przeraźliwy, niesamowity blask oczu skazanych na najstraszliwszą śmierć głodową. Przyśpieszam kroku.
Nie chcę widzieć, słyszeć, myśleć…
I to widmo unosi się nade mną.
Przez mgnienie [oka] widzę szkielet i tak jak i oni – [12] dogorywającego w powolnym rozkładzie…
Nie, niemożliwe – powtarzam sobie w paroksyzmie rozpaczy. Odganiam wizję.
Oni to nie ja, ja siebie czuję, przecież myślę, rozumiem, pojmuję, piszę, czytam,
nie, to wszystko kłamstwo… Prawdą jest, że oni – konający, trupy cuchnące, od których uciekam – oni wszyscy – to ja, ja, ja…
Tego chwiejącego się pod ścianą młodzieńca, mniej więcej w moim wieku, można
by jeszcze było uratować. Już niedługo – gdy nikt nie przyjdzie mu z pomocą (a na
pewno nikt nie pomoże) – upadnie na bruk i już nie powstanie. Przemyka myśl nagła, śmiała… Mógłbym go uratować, tak, na pewno, ale wtedy skazuję siebie…
Wtedy ja tam pod murem, chwiejące się z wycieńczenia ciało o twarzy tchnącej
śmiercią. Boże, Boże.
[13] Ja chcę żyć, żyć, żyć… Wszystko we mnie woła o życie, o przetrwanie,
o nadzieję, o tę jedyną, zwierzęcą przyjemność, jakie daje akt trawienia…
Wyrażam się może zbyt brutalnie.
A ja pragnę do Pana mówić najszczerzej, bez obsłonek… Lecz zdaję sobie sprawę, że to syzyfowy trud, cel niemożliwy do osiągnięcia. Słowa niepełne, wytarte w użyciu ciągłym, szablonowe, posegregowane i ponumerowane w każdym słowniku. A nam trzeba teraz nowej mowy, nowych słów.
Pamięta Pan.
Przed wojną opowiedziałem Panu w jednej z naszych rozmów wspomnienie z dzieciństwa, jakie wżarło się w moją pamięć. Po raz pierwszy spotkałem się wtedy oko w oko ze śmiercią. Widziałem trupa, człowieka przejechanego przez samochód.
Zaledwie przed chwilą żył tak jak inni, a teraz [14] leżała nieruchoma masa wstrętnego mięsa, upaćkana we krwi. Cały dzień bezprzytomnie szlochałem i pytałem się ciągle rodziców: „Czyż wszyscy umrzeć muszą?” Nie chciałem jeść, wszystko do niedawna dla mnie promienne, wesołe, radujące się, nieśmiertelne – obciągnęło się chmurą śmierci. Pytałem się siebie w pierwszym tym przełomie, okrutnym rozczarowaniu, czyż warto wobec grożącego unicestwienia, wyroku śmierci, z jakim rodzi się każda istota, jeść, spać, bawić się?... Ale przepotężna wola życia przezwyciężyła pierwsze załamanie, zostałem ogłuszony niepowstrzymanym potokiem coraz [to] na nowo odradzającego się życia, [który] porwał mnie ze sobą. A teraz, przyznam się Panu, obojętny przechodzę przed trupami, ocieram się o nie. Nie tylko ja, ale my wszyscy – wokół.
My – żywe trupy.
My – skazańcy.