Nocą z 17 na 18 [kwietnia 1942 r.], z piątku na sobotę, zamordowano w dzielnicy
żydowskiej 53 ludzi1005. Było wśród nich paru dobrych i zdolnych działaczy społecznych, trochę młodzieży zorganizowanej w związki, paru bogatych piekarzy, plutokratów dzielnicy i kilka przypadkowych ofiar. Żaden z tych ludzi nie spodziewał się wówczas śmierci. Wyprowadzeni nocą, w sposób przeważnie spokojny i niebrutalny, zostali zastrzeleni znienacka, z tyłu, po wydanym rozkazie odejścia. Jedni zginęli w bramie swego domu, inni na skwerach. Przy skwerze na Mylnej zginął trzydziestoletni Menachem Linder, świetny ekonomista, popularny wśród mas działacz i znawca żydowskiego folkloru. Wśród zabitych były dwie kobiety, żony, które wyszły za swoimi mężami.
Dzielnica zdrętwiała. Jeszcze wówczas ożywiona, pełna kawiarń i sklepów, stała się tego dnia martwa, przyczajona w pełnym przerażenia oczekiwaniu. Śmiertelnie wystraszeni ludzie zaczęli – taki był długo smutny błąd rozumowania – szukać logicznych przyczyn wydarzenia. Jakby musiała istnieć bezpośrednia przyczyna dla zamordowania kilkudziesięciu ludzi. W trzy miesiące później okazała się głębia pomyłki, zakładającej, że społeczeństwa ludzkie winny być zachowane przy życiu. Praktykowany dotąd w niewielkiej skali, nastąpił teraz nieznany jeszcze w historii zbiorowy, zorganizowany mord setek tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci i starców. Uczyniono próbę wymordowania społeczności, korzystając z osiągnięć współczesnej techniki.
Zabójstwa kwietniowe miały przypuszczalnie na celu zniszczenie ludzi nadających
się na przywódców dla mas, co uniemożliwiłoby organizowanie jakiejkolwiek
obrony. Działa się bowiem dziwna rzecz, nikt nie ostrzegał tych mas, mało kto spostrzegł szybko, ku czemu zmierza akcja nazwana wysiedleniem. Nawet po trzech latach wojny, po doświadczeniach zesłań, rozstrzeliwań i nagłych zniknięć ludzi, tok rozumowania nie ogarniał jeszcze tej możliwości. Mówiono: nie można wymordować setek tysięcy ludzi, większość nie chciała wierzyć, że można i nie dawała się przekonać. Dziś, jesienią 1942 [r.] już wiemy. Być może, że taką wiedzę przypłaca się życiem.
Tylko temu założeniu, pozbawionemu historycznej perspektywy, naiwnej i samozachowawczej wierze mas we własne życie, można przypisać niepojęte zjawisko, że na to niewiadome wysiedlenie poszli ludzie bez większych odruchów buntu świadomego lub desperackiego, że nawet oficjalne przedstawicielstwo wielkiego zbiorowiska Żydów w Warszawie nie widziało dokładnie istotnego stanu rzeczy i pomagało akcji przesiedleńczej. Zdarzało się przecież, że szli zrezygnowani ludzie bez przymusu, wierząc, że gdzieś na innym odcinku spróbują żyć na nowo, w jakiejś niesłychanie twardej, ale bądź co bądź realnej rzeczywistości. Tak maszerowali [3] sami na dno piekła, które nosiło tutaj dziwaczną, niewiele mówiącą nazwę Umschlagplatzu, szli do bydlęcych wagonów,
którymi wywożono ich stłoczonych do kresu wędrówki.
Pamiętamy te grupy maszerujące bez eskorty z tobołami. Wlekli z wysiłkiem te
ciężkie, niepotrzebne bagaże. Zwierzęca męka Umschlagplatzu i potworna podróż
mogły prowadzić tylko do śmierci. Kiedyśmy to zrozumieli wszyscy, najdotkliwszym
uczuciem był wstyd za własną naiwność. Tępo i powoli uczyła się większość [z] nas, wychowana na złudzeniach, rozpatrywania faktów z perspektywy podporządkowania sprawiedliwości polityce. Wierzyliśmy zbyt długo w ważność naszego życia.
1005 Por. dok. 95 i 96.