RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Getto warszawskie, cz. I

strona 463 z 575

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 463


Od 17 kwietnia z dnia na dzień narastała atmosfera niepokoju. Co noc padały
trupy. Metoda ustaliła się. Przed domem zatrzymywało się auto. Rozlegały się kroki, ktoś wychodził z mieszkania pod eskortą, w bramie albo na najbliższym rogu ulicy padał strzał. Nocą nadsłuchiwano trwożnie, czy nie zatrzymuje się jadący ulicą samochód, pukanie do bramy sprawiało, że serca wszystkich mieszkańców domu łomotały w śmiertelnym, odruchowym strachu żywych istot. Jeszcze wciąż bawiono się w ustalenie, czy to zostaje zniszczona jakaś organizacja i skąd się bierze wybór ofiar. A tymczasem zbliżał się już okres straszliwej grozy. Zaczęło się od niszczenia elity ewentualnych przywódców, aż nagle proces rozszerzył się, objął wszystkich, dosięgnął dna. Tamte tygodnie oznaczały stałe narastanie strachu: można by wykreślić podnoszącą się krzywą. Życie toczyło się jak banalny film kryminalny. Rano zapytywano: ilu tej nocy? Wydział Cmentarny Rady Żydowskiej mógł zawsze udzielić rzeczowej odpowiedzi na to pytanie. W dzień przyjeżdżały do dzielnicy auta, przywożąc nieznajomych, którzy najczęściej wcale nie nosili żydowskiej opaski. Wysiadali z auta, wchodzili do jakiejś bramy, tam padał strzał. Po chwili wykonawcy wracali. Epilogiem był czarny żydowski karawan, który przyjeżdżał po zwłoki. Nie zawsze można było ustalić, kim był zmarły lub zmarła. Często bywali wśród nich aryjczycy. Czarne żydowskie karawany stały się czynnikiem powszedniego obrazu ulicy. Na wierzchu stały zapasowe trumny. Proste, drewniane skrzynie bez wieka, z cienkich, byle jak zbitych desek, otwarte jak skrzynki na jaja lub owoce. Pamięć odtwarza wiernie film tych dni, gdy niepokój i wyczekiwanie łączyły się zdumiewająco z powszedniością, cierpienia tamtego okresu wydają się dziś niebolesne, jak skaleczenie wobec późniejszych ran.
Upór powszedniości podziwialiśmy już wtedy. Była jak woda, na której nie pozostaje żaden ślad. Nad każdą nową stratą, po każdym ciosie zasklepiała się na nowo z wstrząsającą obojętnością. Czarny wóz podjeżdżał do bramy, nie przerywając sprzedawcy cukierków nawoływania.
Z jednej strony nocne zdarzenia oznaczały porachunki klik, z drugiej tragizm toczącej społeczeństwo lichej, ale niekiedy skutecznej roboty prowokacyjnej. Okres ten trwał przez trzy miesiące.
21 lipca nastąpił wstrząs. W porannych godzinach przyjechali do Gmachu Głównego Rady funkcjonariusze i zażądali sprowadzenia członków Rady. Posłano wówczas po tych, których nie było na miejscu. Wyglądało to na zwykłe nieoczekiwane posiedzenie u Prezesa i radcy zjawiali się nieprzezornie, bez okrycia, nie spodziewając się niczego. Samochód oczekujący przed gmachem odwoził po 2, 3 [osoby]. Zabrano również paru poważnych kierowników wydziałów. Odwożono ich widocznie niedaleko, bo samochód wracał po paru minutach, ale na wszystkich pozostałych na miejscu padł teraz lodowaty strach. Znało się takie wyjazdy. Społeczeństwo nie miało wiele życzliwości dla tych ludzi, którzy trwali obojętnie na swoich wysokich stanowiskach i traktowali je jako pewnego rodzaju ułatwienie życia dla siebie na trudny okres wojny, ale teraz los ich stał się symbolem groźby, która zawisła nad wszystkimi. To, co z wolna podczas ostatnich tygodni, teraz zbliżało się i było tuż [s]. Wychodziliśmy naprzeciw temu nieznanemu znużeniu trzech lat niewoli i klęsk, z rozpaczą po stratach ostatnich
czasów, [4] z niejasną świadomością, że decyzja umierania z godnością będzie wystawiona na próbę.