Jednocześnie na dalszym planie działy się sprawy nieuchwytne dla postronnych
obserwatorów. Za kulisami Rady ukazały się natychmiast dwie znaczące potęgi dzielnicy, panowie Kohn i Heller. Dzieje [11] ich związane są z istnieniem warszawskiego getta, w którym oznaczali anonimową wielkość czynnika współpracującego z władzami nieoficjalnie; byli mecenasami sztuki teatralno-kabaretowej, zdobywali się na akty dobroczynności, sypali hojnie pieniędzmi, których pochodzenie nie budziło w nikim wątpliwości i zdobywali się na gesty olśniewające dzielnicę; byli ludźmi zdolnymi przeprowadzić wszystko w pewnym okresie, zwolnić z więzienia, poinformować, sprowadzić Żyda z prowincji; od nich pochodziły wszelkie pogłoski dotyczące losów dzielnicy, oni najwcześniej zaczęli informować dzielnicę o mającym nastąpić wysiedleniu.
22 [lipca 1942 r.] widziano ich w kuluarach Rady, od strony gabinetu prezesa.
Natychmiast zaczęto szeptać, że to oni staną teraz na czele Rady. Tylko nieliczni znają zapewne dokładnie prawdziwy przebieg tych spraw, dla człowieka z ulicy były to tylko symbole, oznaczające rozmiar upadku i zachwiania wszystkiego, co dotychczas stanowiło pewien autorytet oraz zjawienie się nowych, nieznanych mocy. Na chwilę ukazali się ci, którzy pociągali za sznurek działania w dzielnicy, żeby zaraz zniknąć znów i ukazywać tylko wprawione w ruch marionetki. Nie mam nadziei ustalić roli, którą odegrali w owym okresie K[on] i H[eller], ani rozmów przeprowadzonych z nimi 22 lipca.
[12] Zgodnie z zapowiedzią akcja przesiedleńcza rozpoczęła się tego samego dnia. Na pierwsze transporty przeznaczono schroniska dla uchodźców, tzw. punkty. Byli tam uchodźcy ze wszystkich dotychczasowych przesiedleń na terenie Generalnej Guberni, w spadającej ciągle liczebności, bo punkty wykazywały olbrzymi odsetek śmiertelności i stanowiły prawdziwe punkty szczytowe niedoli ludzkiej w dzielnicy żydowskiej. Ludzie stąd mieli już za sobą mękę bezdomności, tyfus plamisty, żyli w ostatecznej nędzy, na najniższym szczeblu bytowania, jaki wytworzyła bezsilna i niedołężna opieka społeczna. Od nich zaczęto wysiedlenie. Nieliczni tylko zorientowali się w porę i uciekli, resztę zabrano. Zwlekano chorych, starców i najrozpaczliwsze, małe dzieci. Nie ulegało wątpliwości, że szli na zagładę. Jaki „Wschód” miał ich przygarnąć i łożyć na nich, kto mógł się łudzić, że są przeznaczeni na coś innego niż na śmierć, że zapadł niesłychany w dziejach wyrok, skazujący ludność cywilną na wymordowanie bez przyczyny, po prostu dla regulacji liczebności według własnego widzimisię. Można było powiedzieć, że tutaj na miejscu byli również skazani na śmierć, ale istniały szanse, niewielkie wprawdzie, lecz jakże istotne szanse nadziei, że się komuś uda przetrwać. Teraz szedł w drogę ten nędzny pochód, ugniatany byle jak na wozach, rozbrzmiewający
jękiem chorych, rozpaczliwym krzykiem dorosłych i płaczem dzieci. Mogliby nieść
przed sobą transparent z napisem dantejskiego piekła: porzućcie wszelką nadzieję. Najbardziej zdumiewające pozostaje to, że nie wszyscy jeszcze rozumieli powagę sytuacji. Mówili: „Tak, oczywiście punkty…” i zgadzali się na ich zgubę. Oznaczało to akceptowanie własnej.
Zapowiedziano w przemówieniu transporty po 6000 ludzi dziennie; w tym stanie
rzeczy nie starczyłoby wszystkich punktów nawet na trzy dni. Gromadzono na
Placu Przeładunkowym materiał ludzki z widoczną obawą, że może [go] zabraknąć do ładunku. Społeczeństwo w przerażającej większości przebolało od razu punkty, na dalsze dni przyświecała nadzieja, podtrzymywana przez obwieszczenia o zatrudnieniu wszystkich zdolnych do pracy.