301/3733 [Lb. 1431]
Zeznanie
złożone przed Żyd.[owską] Komisją Hist.[oryczną] w Krakowie
Składająca
zeznanie: Regina z Riegelhauptów Kempińska ur. 1918 w Wojakowej powiat Brzesko
– Słotwina. Zamieszkała przed wojną w Łodzi, [ul.] Zachodnia 64, obecnie
N.[owy] Sącz, Rynek 29.
Odbierająca
zeznanie: R.[óża] Bauminger
Ghetto w
Zakliczynie. Ukrycia.
Wojna zaskoczyła mnie w Łodzi. Byłam chalucką[1]
i mieszkałam w kibucu, którego kierownikiem był mój narzeczony. 15 września
mieliśmy jechać do Palestyny. Wojna pokrzyżowała nasze plany. Z powodu nagonki,
przede wszystkim na kierowników kibucu, postanowiliśmy wyjechać z Łodzi, ale
trudność polegała na tym, że nie mieliśmy przepustek. Pewnego razu złapał mnie
jakiś gestapowiec do sprzątnięcia pożydowskiego mieszkania. Nie dali mi
szczotki ani szmaty do mycia i pomimo zimna (był styczeń) zdjęłam reformy i
wycierałam nimi podłogę. Po skończonej pracy Niemiec, który mnie pilnował,
zadowolony z mojej pracy, zapytał, jak mnie ma wynagrodzić. Odpowiedziałam, że
pochodzę z Krakowa i proszę o przepustkę do Krakowa. Poszedł ze mną na policję
i od razu załatwił dla mnie „passierschein”[2].
Nazajutrz wyjechałam z narzeczonym, a że go już od kilku dni szukała
policja, baliśmy się jechać koleją i pojechaliśmy autobusem do Piotrkowa. Po
drodze mieliśmy kilka razy rewizję i za każdym razem zamierało we mnie serce.
Wreszcie dostaliśmy się do Piotrkowa. Wsiedliśmy do pociągu krakowskiego, znowu
przeszliśmy przez kilkakrotne rewizje i przyjechaliśmy do Krakowa. Był to
styczeń 1940 r. Zdumieliśmy się na widok żydowskich sklepów; w Łodzi
natychmiast po wejściu Niemców zarekwirowano żyd.[owskie] sklepy. Zajechaliśmy
do ciotki. W Krakowie wzięłam ślub z moim narzeczonym, a że warunki materialne
były ciężkie, wyjechaliśmy do mojej rodzinnej wioski do Wojakowej do ojca.
Tu panował zupełny spokój. Do 1941[3]
r. nie zobaczyłam ani jednego Niemca. Z okolicznych miasteczek dochodziły
wieści o wysiedleniach w Brzesku, Zakliczynie. W tym czasie zaszłam w ciążę. We
wrześniu 1941[4]
otrzymałam wiadomość od siostry z Iwkowej (wieś w pobliżu Wojakowej), że robi
się gorąco i należy mieć się na baczności. Chcieliśmy wszyscy uciec do lasu,
ale co począć ze mną. Właśnie zaczęły się bóle porodowa, a tu już przyjechały
podwody z Niemcami i Polakami, żeby nas przesiedlić do getta w Zakliczynie.
Mężowi memu i ojcu udało się uciec do lasu. Po chwili wpadli Niemcy i Polak
Stachoń z Brzeska i wygarniają kobiety na dwór. Błagałam ich, żeby mnie
pozostawili za względu na mój stan. Na to odpowiedział brutalnie Stachoń, że na
wozie można także rodzić. Mąż obserwował z daleka wypadki i widząc, że mnie
wsadzają na wóz, przybiegł w ostatniej chwili, wsiadł na wóz. Były 4 podwody,
ja byłam na pierwszej. Ujechaliśmy 7 km. Bóle były nie do zniesienia. Ciasnota,
o leżeniu nie było mowy, na nogach miała pełno bagaży, siedziałam skulona w
kącie.
W Iwkowej zatrzymaliśmy się. Niemcy zorientowali się, że kilku Żydów
nie stawiło się do wysiedlenia. Zarządzili postój i przeszukiwali okolicę.
Wtedy postanowiła, że za wszelką cenę muszę uciekać i pomimo nieludzkich bólów,
zeszłam z wozu i wmieszałam się w tłum dzieci idących do szkoły. W pewnym
momencie skręciłam na lewo i na przełaj poszłam w stronę Wojakowej i po
godzinie znalazłam się w wiosce i weszłam do domu Jachnów. Ucieszyli się na mój
widok, dali mi mleka i chleba. Nie pamiętam w życiu takiego zwierzęcego głodu.
Jachna pojechał natychmiast po akuszerkę i tego wieczora urodziłam dziewczynkę.
Jachnowie byli ubodzy, ale zrobili dla mnie więcej niż było w ich mocy. Dali mi
bieliznę, pieluszki dla dziecka. Jeść nie było co, tylko ciemna mąka i mleko.
Martwili się, że to nie jest odpowiednie odżywienie dla położnicy, ale mnie to
b.[ardzo] smakowało. Jachnina ulokowała swoje dzieci na strychu, choć to już
były chłody (wrzesień), żebym się nie musiała krępować. Spełniała przy mnie
wszystkie posługi. Na drugi dzień wrócił mój mąż i Jachnowie zaopiekowali się
nim. Momentalnie cała wieś dowiedziała się o mnie, ale nikt mnie nie zdał, a
ksiądz tej wsi, Leon Badacz z kazalnicy nawoływał patafian, by mi przyjść z
pomocą. Po kilu tygodniach przeniosłam się od Jachnów do chłopki Marii Pajor.
Jachnowa płakała, żegnając się ze mną, ale ja nie chciałam u nich dłużej
pozostawać, bo zdawałam sobie sprawę, że Jachna boi się mnie dłużej trzymać,
chociaż się nigdy z tym nie zdradził. Po kilku miesiącach przeniosłam się na
nowe miejsce. Byli to b.[ardzo] biedni ludzie, mieli 7 dzieci i głodowali, bo
to był przednówek.
Tak przeżyłam do maja [1942 r.]. Wyszło rozporządzenie, że grozi kara
śmierci za przetrzymywanie Żyda. Moi bali się nas dłużej przechowywać i w
ostatecznej rozpaczy, postanowiłam oddać dziecko znajomym chłopom. Byli
bezdzietni i chętnie chcieli wziąć dziecko. Ja z mężem zdecydowaliśmy się na
pójście do getta i w ostatniej chwili postanowiliśmy nie rozłączać się z
dzieckiem. Pojechaliśmy podwodami, ujechaliśmy 6 km i na drodze zatrzymali nas
Niemcy, żądając kontrybucji 20 000 zł, pościeli i bielizny pościelowej.
Kontrybucja miała być złożona w ciągu 5 dni. Wróciliśmy z powrotem, by zebrać
kontrybucję. Zatrzymałam się z dzieckiem w stodole. Czy to wskutek zimna, czy
że dałam dziecku zimnego mleka, rozchorowało się i nazajutrz obudziło się z
gorączką około 40°. W trzecim dniu choroby dziecka dowiedziałam się, że do
wsi ma przyjechać lekarz z pobliskiego miasteczka do syna sołtysa. Poszłam do
niego, błagając go, by przyszedł do mojego dziecka. Ludzie mówili, że będzie
bał się przyjść do Żydów, ale ja nie zważałam już na nic, zaklinając go w imię
człowieczeństwa, żeby mi nie odmówił. Zgodził się. Podwiózł nas furmanką
znajomy chłop. Lekarz dr Zygmunt Orzeł zrobił dziecku zastrzyk, nie chciał
wziąć pieniędzy i radził mi uciekać, nie iść do getta. Było te we wsi
Dobrociesz. Reszta Żydów skupiła się w okolicznych chatach i do 22 lipca
1942 miała być złożona kontrybucja.
Tego dnia rozstawiono warty z miejscowych gospodarzy na drogach
rozstajnych, żeby nikt nie uciekł i wywiązali się „sumiennie” ze swego zadania
i nikt nie uciekł. Obstawili domy i nie było mowy o ucieczce. Przyjechały
podwody. Zabraliśmy ze sobą resztki mienia i ulokowaliśmy się na furach. Była
taka ciasnota, że nie było gdzie siedzieć. Siedzieliśmy na poręczy wozu ze
zwisającymi w dół nogami, tak że w pewnym miejscu, gdy wóz zjeżdżał z góry,
wypadła z wozu kobieta z 1 ½ r.[ocznym]
dzieckiem. Wtedy pełniący straż Polacy kazali mężczyznom zejść z wozu. Było to
w Wojakowej. Wóz przystanął akurat koło domu Jachnów. Weszłam, żeby się z nimi
pożegnać. Nie mogłam ukryć się u nich, bo mnie pilnowali, ale Jachnowie dali mi
adres swej siostry w Tworkowej koło Zakliczyna, abym się tam ukryła z
dzieckiem. Wsiadłam z powrotem na wóz. Ujechaliśmy kilka kl [kilometrów] i
zatrzymaliśmy się we wsi Iwkowej, gdzie kazano nam się wymeldować w gminie
zbiorowej. Pojechaliśmy dalej. Dziecko zaczęło kwilić, nie miałam nic czystego
do picia, a bałam się dać dziecku zimnego mleka. Widziałam swobodnie
spacerujące matki z dziećmi w wózkach. Patrzyłam na moje chore dziecko, któremu
musiałam włożyć w usta smoczek, by uspokoić jego płacz i zaczęłam b.[ardzo]
płakać. Przyjechaliśmy do Tworkowej. Był postój, zeszłam z wozu, by odszukać
siostrę Jachniny. Domek był zamknięty, wracałam z powrotem w momencie, kiedy
jeden z eskortujących nas volksdeutschy chciał zastrzelić mego męża, czyniąc go
odpowiedzialnym za moją ucieczkę.
5 km przed Zakliczynem spotkaliśmy wracającego z Zakliczyna chłopca z
wozem naładowanym meblami żydowskimi. Opowiedział nam, że w getcie w Zakliczynie
jest straszliwy tłok, że nie ma gdzie ulokować tych mebli, że na rynek w
Zakliczynie spędzono wszystkich Żydów z okolic i ludzie szeptają, że ich na tym
rynku wykończą. Przyjechaliśmy na rynek. Przed Judenratem ogony. Ludzie błagają
o jakiekolwiek pomieszczenie, piwnicę, strych, stajnię, drewutnię, byle mieć
dach nad głową. Czekałam z dzieckiem na brata, który stanął w ogonku przed
Judenratem. Obok stoję. Znajoma rodzina dostała pomieszczenie w stajni.
Patrzyłam na nich jak na wybrańców losu. Brat wrócił z niczem. Co począć?
Zacina deszcz. Zbliża się godzina policyjna, żeby przynajmniej dziecko gdzieś
umieścić. Wreszcie przychodzi mąż z niczem. Ubłagałam obcych ludzi, żeby mi
pozwolili przenocować z dzieckiem w drewutni. Podjechaliśmy na furze i na widok
naszego nowego miejsca zamieszkania chłopak, który nas odwoził, rozpłakał się.
Była to ciemna nora, ściany był spróchniałe, ze ścian kapała woda, a obok
znajdował się dół kloaczny. Nie miała odwagi wejść z dzieckiem. Powiedziała mi
jakaś obca kobieta, że tylko siłą można coś wymóc w Judenracie, narobiliśmy
gwałtu i OD [man] zaprowadził mnie do mieszkania, w którym mieściło się kilka
rodzin. Jeden z lokatorów Gross (brat właściciela sklepu z porcelaną) odniósł
się b.[ardzo] życzliwi, jakaś starsza kobieta odstąpiła mi łóżko i pozostałam
tam 2 mies.[iące] aż do likwidacji getta.
W czasie mego pobytu w getcie odbyło się 5 egzekucji – 1 Żyd z synem oddalił
się do pobliskiej wsi po mąkę – doprowadzili go na policję Polacy i tam na
podwórzu go zastrzelono. 11 l.[etni] chłopczyk wszedł do aryjskiego sklepu po
ocet, nikt nie zwrócił na niego uwagi, tylko jakiś fryzjer (niestety nie znam
jego nazwiska), który go poznał, zawołał policjanta i nie pomogły błagania
matki, chłopca zastrzelono. Byłam świadkiem pogrzebu jednej z ofiar. Ciało
złożono na drabinie, posypano garstką słomy, twarz zakryto liśćmi kapusty,
zaniesiono na cmentarz. Inny Gewürz pozostawił rower u chłopa, prosił o wydanie
jakichś jeszcze przedmiotów tam pozostawionych i chłop go wydał, a za nieprawne
pozostawienie rzeczy u Polaków został Gewürz rozstrzelany.
Pewnego dnia odwiedził mojego ojca sołtys ze wsi Drużków Pusty, Jan
Jarzmik, człowiek b.[ardzo] zacny, który wielu Żydom przyszedł z pomocą. Radził
uciekać z tego piekła, bo są wieści o mającej się wkrótce odbyć akcji i
zaoferował nam swą pomoc. Pierwszy dzień Rosz Haszana przeszedł spokojnie,
nazajutrz niespodzianie wracają w ciągu dnia Żydzi z pracy, kierownicy zwolnili
wszystkich pracowników, bo ma nastąpić likwidacja getta. Panika nie do
opisania. Tego dnia odszukał mnie znajomy chłop Wincenty Tucznia z Wojakowej i
przyniósł mi prowiant. Nie chciałam
przyjąć, że mi to już niepotrzebne i błagałam go, żeby mnie ratował. On
rozkłada ręce, że to niemożliwe, a ja do niego: „Pamięta pan, jak pan
lamentował, kiedy trzeba było oddać jałówkę na kontyngent? A ja mam dać moje
dziecko? Czy panu nie żal?” Chłop wzruszył się i przyrzekł, że przyjdzie po
mnie wieczór.
O zmroku zabrałam dziecko i poszłam pod bramę getta. Było to 14/IX
[1942 r.]. Mąż nie poszedł ze mną, pozostał w getcie podobnie jak inni
zwiedzeni zapewnieniem komendanta policji Orłowicza, że wysiedlenie nastąpi
dopiero za 2 tygodnie. Tucznia już na mnie czekał. Wyjął belki z płotu i
wydostałam się na wolność. Doszliśmy do rozstajnych dróg. Tucznia poszedł do Wesołowa,
żeby zbadać czy będę się mogła ukryć w stodole wójta. Pozostałam sama. Tucznia
nie wiedział, ze drogi są obstawione, pilnowano, żeby w nocy nie uciekł żaden
Żyd. zbliżyło się do mnie 4 wartowników, pytając co ja robię w nocy sama z
dzieckiem. Na poczekaniu zmyśliłam bajkę, że idę do wójta, który jest moim
wujkiem, teściowa moja nagle zachorowała i idę po księdza. Korzystałam z osłony
nocy, że mnie nie poznali. Uwierzyli i oddalili się, gdy wtem przyjechał
oddział Niemców na koniach. Myślałam, że jestem zgubiona, ale oni się nie
zatrzymali i pojechali dalej. Wreszcie Tucznia wrócił i poszliśmy na krótsze
drogi. Przeskakiwaliśmy przez płoty, a dziecko przerzucaliśmy jak piłkę i ani
razu nie zapłakało. W stodole u wójta czekał na nas chłop Trojanowski, z którym
wcześniej umówił się Tucznia. Miał już przygotowaną furmankę, którą miał mnie
odwieźć do Wojakowej. Ponieważ droga prowadziła przez posterunek, uradzili, że
będzie bezpieczniej, jeżeli pójdę pieszo.
Wybraliśmy się nazajutrz o świcie. Szliśmy polami. Niedaleko
przejechała furmanka. Słyszę głosy: „O widzicie, Żydówka ucieka”. Doszliśmy do
rzeki, trzeba się przeprawić promem. Przewoźnik przypatruje mi się bacznie i w
momencie, gdy chciał o coś zapytać, Tucznia nastąpił mu na nogę. Jakaś kobieta
pyta: „A dokąd to?” Do Piechowicza idę z dzieckiem. Ma całą główkę w strupach
(owinęłam dziecku główkę pieluszką). „Tak, prawda. Piechowicz to znany znachor.
Nikt nie zna się tak na ziołach, jak on”. Przejechaliśmy szczęśliwie do
Czchowa. Droga prowadziła koło posterunku, gdzie pracowali baudienści[5].
Ominęliśmy ich i poszliśmy górami do jakichś znajomych Tuczni. Ci zorientowali
się od razu, że jestem Żydówką. Nie chcieli mnie wpuścić ani dać mleka dla
dziecka i naigrywali się z Tuczni, że ratuje Żydówkę. Tucznia szepnął mi po
cichu, żebym poszła w las, a on za mną przyjdzie. Uprosił gospodarzy, żeby mnie
nie zdali, że mnie puści samopas i nie będzie się więcej mną opiekował. Po pół
godz.[inie] odszukał mnie. Szliśmy około 20 km i przyszliśmy do domu chłopa,
który sam się ukrywał, bo zbiegł z Baudienstu. Jego matka zachowała się po
ludzku. Dali jeść mnie i dziecku i odprowadzili mnie 1 km na miejsce, gdzie
umówiłam się z Tucznią. Ale Tucznia nie przyszedł i poszłam sama w stronę
Iwkowej.
Z daleka zobaczyłam przejeżdżającego gestapowca Wernera, znanego z
sadyzmu. Ukryłam się z dzieckiem w lesie, ale co wtedy przeżyłam, trudno mi
wyrazić. Pokryta byłam zimnym potem ze strachu. Poszłam dalej. Dokuczał mi głód
i pragnienie. Nie mogłam opanować pragnienia i już nie panowałam nad sobą i
weszłam do pierwszej chaty, prosząc o wodę. Dali mi pić. Nie domyślali się
niczego i pokazali mi drogę. Już zapadła noc. Nie pamiętam w życiu tak ciemnej
nocy. Szłam po omacku jakich 300 metrów i zobaczyłam z daleka światełko
papierosa. Poszłam w kierunku tego światełka. Na drodze stał chłop. Prosiłam
go, żeby mi pokazał drogę do domu Marysi Tuczni (siostry Wincentego).
Odprowadził mnie tam. Marysia wiedziała już o moim losie od brata i ukryła mnie
w szopie. Nazajutrz błagałam ją, żeby mnie odprowadziła do wsi Drużków Pusty.
Nie chciałam zdradzić nazwiska sołtysa, Jarzmika. Wymyśliłam jakąś historię.
Wreszcie Marysia cichaczem w tajemnicy przed ojcem poszła ze mną. Droga
prowadziła przez rzekę. Trzeba była przejść przez ławę. To już po raz trzeci w
czasie mej tułaczki musiałam z dzieckiem przechodzić przez ławę, przez rzekę.
Bałam się panicznie. Do dzisiejszego dnia mam uraz, boję się przejść przez
wodę. Pożegnałam się z Marysią na rozstajnych drogach i poszłam sama do domu
sołtysa.
Świtało. Otworzyła mi żona. On jeszcze spał. Obudziła męża i ten
wprowadził mnie od razu do stodoły. Zrobił mi posłanie, przyniósł poduszkę i
swoją pierzynę, nakarmił mnie i dziecko. Zapewniałam go, że dziecko nigdy nie
płacze. Jednakże dziecko, które w drodze rozchorowało się na zapalenie kiszek,
płakało głośno. Bałam się, żeby płacz dziecka nas nie zdradził. Sołtys mnie
pocieszał, że ponieważ on ma dzieci, nikt nie zwróci na to uwagi, a żona jego
sama wyprała pieluszki dla dziecka, żebym ja nie wychodziła ze stodoły.
Wieczorem poszłam dalej do byłej koleżanki szkolnej, Doroty Brzęk, która dość
dawno przed wysiedleniem napomknęła raz, że mnie ukryje. Dość niechętnie mnie
przyjęła, bała się sąsiadów. Przetrzymała mnie 2 dni i nowa mnie czekała
tułaczka. Dokąd pójść? Wieczorem przychodzi Dorota z wiadomością, że ojciec mój
jest ukryty u Puchników we wsi Drużków Pusty, skąd dopiero co przyszłam i
Dorota ofiaruje się mnie odprowadzić, żeby jak najprędzej się mnie pozbyć.
Istotnie ojciec był u Puchników w poprzednią noc i poszedł dalej. Puchnikowie
sprowadzili mi ojca. Spotkanie z ojcem było dla mnie wielkim przeżyciem. Uciekł
z getta w kilka godzin po mojej ucieczce z 6 Żydami, którzy zginęli w drodze. U
Puchników byłam tydzień. Nie mogli mnie dłużej trzymać ze względu na ich
dzieci, które nie umiały trzymać języka [za zębami]. Dziecko wciąż chorowało.
Zabrałam dziecko i poszłam z powrotem do Brzęków. Zobaczyli mnie z daleka,
weszli do chaty i na moje pukanie nikt nie odpowiadał. Weszłam do stodoły i
zostałam tam przez noc. Nazajutrz wszedł do stodoły stary Brzęk i każe mi się
natychmiast wynosić. Uklękłam przed nim, błagając go, żeby mnie chociaż do
wieczora pozostawił, bo w dzień doprowadzą mnie ludzie ze wsi na gestapo. A gdy
dalej się nie zgadzał, powiedziałam, że pozostaje mi tylko utopić się z dzieckiem
w najbliższej sadzawce. Zgodził się przetrzymać mnie do nocy. O zmroku poszłam
przed siebie. Przypomniałam sobie znajomą praczkę, której nieraz dawniej
pomagałam. Zapukałam, nikt nie odpowiedział i wkradłam się do stodoły. Rano
wygnał mnie stamtąd syn praczki.
Nie miałam gdzie pójść. Poszłam w pole. Z dala widziałam chłopców
zbierających kamienie. Obok była wyrwa zarośnięta cierniami. Zaszyłam się w te
ciernie, które wpiły mi się we włosy, w suknię, w bose nogi i z trudem się
stamtąd wydostałam. Przesiedziałam tak do nocy. Cały dzień myślałam o tym,
dokąd by pójść. Przypomniałam sobie chłopa Andrzeja Figla, który był nam zawsze
b.[ardzo] przychylny. 3 dni mnie trzymali i znów byłam bezdomna. Nie pozostało
mi nic innego, jak tylko wrócić do sołtysa. Byłam już tak załamana, że na
wypadek, gdybym nie mogła się u niego ukryć, pogodziłam się z myślą o śmierci i
chciałam się oddać w ręce Niemców. Sołtys widział mój stan, że jestem bliska
pomieszania zmysłów. Wezwał swojego szwagra Józefa Zelka, ojca 6 dzieci i
zaproponował mu, żeby wziął moje dziecko. Zgodził się za wynagrodzeniem. Mnie z
ojcem zatrzymał sołtys na 2 tyg.[odnie]
Odetchnęłam. Nie na długo. Córka Zelków umarła na czerwonkę i nie wiem,
w jakim to było związku, ale nie chcieli dłużej trzymać mi dziecka. Byłam
zgubiona. Nie miałam, gdzie umieścić małej i w ostatniej rozpaczy postanowiłam
nie odbierać dziecka, a samej się ukryć i gdy znajdę jakieś miejsce, wrócić. Ale
Zelkowie dobrze mnie pilnowali i przynieśli mi dziecko. Poszłam znowu przed siebie.
Przez kilka dni wałęsałam się po okolicy, wygrzebałam gdzieś skórki od chleba i
tym się żywiłam, ale skórek też zabrakło i dziecko mi się rozchorowało.
Zaziębiło się wskutek chłodów, buzi pokryła [się] strupami, napuchły oczka.
Wiedziałam, że jeśli nie znajdę dachu nad głową, stracę dziecko. Wiedziałam, że
gdzieś w okolicy mieszka była nasza służąca Rózia.
Przyszłam do niej późną nocą. Wpuściła mnie do domu. Była b.[iedna]
biedna. W domu nie było chleba. Zjadłam trochę kartofli, szczęśliwa, że jestem
pod dachem. Po kilku dniach przyszła moja bratowa z 2 dzieci. Wyrzucili ją z
dotychczasowego miejsca, gdzie się ukrywała i przyszła do Rózi. Od niej
dowiedziałam się, że ojciec i brat są w bezpiecznym ukryciu. Rózia lamentowała,
że boi się nas trzymać. Jeść nie było co i ja chodziłam nocami do znajomych
chłopów po jedzenie. Raz wróciłam w nocy do domu, bratowej nie zastałam, dzieci
kilka dni przedtem umieściła gdzieindziej. Okazało się, że była policja,
zabrali ją na posterunek. Ja chwyciłam dziecko i uciekłam do chłopa Bila, gdzie
ukrywał się ojciec i brat. Ukryłam się w stajni, ale Bil zaprowadził mnie do
mieszkania i oświadczył, że chwilowo mogę u niego pozostać. Tam się
dowiedziałam, że bratowa cudem ocalała. Puścili ją wolno milicjanci,
korzystając z nieobecności gestapowca Wegnera.
Od Bila poszłam do Katarz.[yny] Kondrasowej. Mieszkałam z dzieckiem w
stajni. Leżałam na przegniłej podściółce. Szczury przebiegały koło mnie, ale
nie było rady. Tam ja i dziecko zachorowałyśmy na świerzb. Dziecko całe było
pokaleczone. Ze strupów lała się ropa. Koszulka przysychała do ran. Była
sztywna jak skorupa. Moje ciało było jedną raną. Tak żyłam 2 mies.[iące],
wałęsając się z chaty do chaty. Ponad kilka dni nigdzie nie zagrzałam miejsca.
Tymczasem ostrzeżono Kondrasową, że banda chłopska, która trudni się tropieniem
Żydów, wyśledziła mnie i [Kondrasowa] zażądała, żebym natychmiast opuściła jej
mieszkanie. Zawinęłam dziecko i poszłam o północy. Wiedząc o tym, że Kondrasowa
mnie śledzi, poszłam do pustego, rozwalonego domu i tam się na razie ukryłam.
Przypomniałam sobie Juliana Mleczkę, o którym wiedziałam, że można nie
niego liczyć i on mi przyrzekł, że po Trzech Królach[6]
(było to w Boże Narodzenie) odejdzie jego służąca i wtedy mogę się do niego
zgłosić. Udałam się na miejsce, gdzie ukrywała się bratowa, u Reginy Janikowej.
Wstąpiłam do byłego naszego służącego, Władysława Mleczki z prośbą, żeby kupił
maść na świerzb w aptece odległej o 16 km, bo świerzb dokuczał mi nieludzko.
Przyniósł mi maść i poszłam dalej. Droga prowadziła przez las, pod górę. Byłam
u kresu sił. Musiałam wypocząć i usiadłam na śniegu i odmroziłam nogę. Dziecko
znosiło dobrze wszystkie tarapaty, tylko było wciąż głodne, chociaż dużo jadło,
bo jedzenie było postne.
Janikowa przyjęła mnie z otwartymi ramionami. Cieszyła się, że żyję.
Ale nędza była u niej nie do opisania. Głód. W Boże Narodzenie nie było w domu
nawet kawałka chleba. Dzieci oberwane, 11 l. [etni] chłopiec nie miał spodni.
Ubrany [był] tylko w koszulę, tak wychodził na dwór, rąbał drzewo. Wszystko
gnieździło się w jednej izbie: bratowa z dziećmi, Janikowa z rodziną, cielątko
w kącie, a teraz ja z moją małą. Przez dziury w ścianach źle zatkanych wiało.
Takiej nędzy nie widziałam nigdy w życiu. Janikowa odstąpiła mi swoje wyrko i
położyłam się, bo czułam gorączkę i odmrożona noga b.[ardzo] dokuczała. Ale na
drugą noc musiałam wyjść z domu, żeby zdobyć coś do jedzenia i odebrać maść[7].
[Mleczko] dał mi maść i kartofle. Chciał mi je odnieść, ale ja się bałam, żeby
poszedł ze mną i sama dźwigałam kartofle pod górę. U Janikowej było dobrze,
dopóki nie wróciła ze służby jej córka. Kradła mi ziemniaki i buntowała matkę
przeciwko mnie. Skończyły się kartofle i znów musiałam iść na połów nocny.
Dzieliłam się zdobyczą z Janikową i sama głodowałam okrutnie. Jadłam dziennie 3
kartofle. Nie mogłam sypiać po nocy z głodu. W międzyczasie bratowa z dziećmi
ulokowała się gdzie indziej. Nie mogłam dłużej znieść głodu. Zabrałam dziecko i
poszłam do Mleczków. Przyjęli mnie jak gościa z uśmiechem, choć to była godz.[ina]
3 w nocy. Mleczko urządził mi posłanie w piwnicy, na rusztowaniu z drzewa. Wyścielili
półkoszyk słomą, chustkami. Dali jeść do syta, zdawało mi się, że jestem w
raju. Mleczko wydawał mi się jak anioł z nieba. Nigdy nadąsany, zawsze
uśmiechnięty, pamiętał przysługę, którą mu kiedyś, dawno oddał mój ojciec i
teraz chciał się za to odwdzięczyć. Tymczasem wydano bunkier, w którym ukrywał
się mój brat i ojciec i obaj przyszli do Mleczki. Wałęsali się z chaty do chaty
i ponad 2 doby nigdzie nie zagrzali miejsca. Po 4 dniach poszli znowu i
przyrzekli, że dadzą znać o sobie za tydzień. Któregoś dnia wysunęłam się z
piwnicy i natknęłam się na brata Mleczkowej. Ukryłam się, ale było za późno,
zauważył mnie. Po kilku dniach przyszedł znowu i powiedział siostrze, żeby się
miała na baczności, bo już wiedzą o mnie w okolicy.
Poszłam w nocy w trzaskający mróz, w ciemną noc do Janikowej. Przy
piecu siedział mężczyzna o zbrodniczej twarzy. Przeraziłam się, ale nie było
odwrotu. Janikowa pozwoliła mi pozostać i ułożyłam się w kącie. Nad ranem ów
człowiek, Józef Bieniek zerwał ze mnie koc, krzycząc: „Wstawać na posterunek!”
Zrewidował mnie, zabrał resztę pieniędzy i prowiant, który mi dali Mleczkowie.
Wypchnął mnie z chaty na dwór, żeby mnie zaprowadzić do sołtysa. Powiedział mi,
że idzie po chłopów: „Nic pani nie pomoże, przyjdzie po panią cała piechówka”
(kilka osiedli). Obok była głęboka wyrwa, tam się spuściłam z dzieckiem,
czepiając się gałęzi. Zdawałam sobie sprawę, że to nie jest wyjście, że mnie tu
odszukają, zwłaszcza że są ślady na śniegu. Wspinam się z powrotem do góry,
spadam w dół, ślizgam się po mokrej glinie, wreszcie wygramoliłam się stamtąd.
Obok leżała kupa jedlin i tam się ukryłam.
Było to 28 lutego, mróz. Dziecko płacze z głodu, a nie miałam go czym
nakarmić, bo wszystko odebrał mi ten zbir. Co począć? Pierwszy raz uderzyłam
dziecko, bo wiedziałam, że ze strachu przed własną matką dziecko zapłacze i
uśnie. Nagle usłyszałam szczekanie psów i głosy ludzkie. Poznałam głos
Janikowej. Urządzili obławę na mnie i rozbiegli się po lesie. Po 2 godzinach
uspokoiło się. Wychyliłam się zza jedliny i zobaczyłam lisy. To one szczekały,
a mnie się wydawało, że to są psy i one mnie wytropią. Zapadła noc. Nie mogłam
tam dłużej pozostać, bo byłabym zamarzła z dzieckiem. W lesie były egipskie
ciemności, ułamałam kij i dla orientacji uderzałam w drzewa, żeby się nie
rozbić z dzieckiem. Szłam po omacku, pomagając sobie laską. Szłam dobrych kilka
godzin, błądziłam, wracałam wciąż na to samo miejsce i znalazłam się jakimś
trafem koło chaty Janikowej. Cofnęłam się prędko do lasu. Oddaliłam się
znacznie od chaty Janikowej i wszyłam na pole, żeby się zorientować, gdzie
jestem. Byłam wśród osiedli, niedaleko był dom Władysława Mleczki i do niego
poszłam.
Było po północy. Prosiłam o jedzenie. Chleba nie mieli, dali trochę
zimnych ziemniaków, które pozostały z obiadu. Odłożyłam je w zanadrze, żeby je
ogrzać dla dziecka. U niego nie mogłam pozostać, bo nie było się gdzie ukryć, a
obok mieszkał niebezpieczny sąsiad, Kanownik. Radziłam się z Mleczką, dokąd
pójść. Obok lasu na uboczu stał rozwalony, niezamieszkany dom. Tam chciałam się
ukryć, a on mi przyrzekł donosić żywność. Tej nocy zdołałam jeszcze pójść do
Juliana Mleczki. Wszystkie cenniejsze przedmioty pozostawiłam u niego i przed pójściem
do Janikowej umówiłam się z nim, żeby wydał moje rzeczy córce Janikowej. Teraz
udałam się do niego, by go przestrzec przed Janikową. Niestety ona odebrała
moje rzeczy kilka godzin wcześniej. U Juli.[ana] Mleczki nie mogłam pozostać,
bo go śledzili, a najbardziej bał się Janikowej.
Poszłam do nowej kryjówki. Schowałam się za rozwalony piec. Było zimno,
okna wybite, wiatr huczał niesamowicie. Tego dnia była taka wichura, że
pozrywało kilka strzech. Około 11 w południe ktoś zaglądnął przez wybite okno. Poznałam
11 l. syna Kanownika. Triumfował, upolował zwierzynę. Zawołał: „Żydówko,
Żydówko!” Pogroził mi i oddalił się. Wyszłam na dwór, a chłopak pędził ile sił,
ale wciąż się oglądał i groził mi ręką. Udałam, że wracam do chaty. Gdzie tu
iść? Do lasu? Bałam się zdradliwych śladów na śniegu i poszłam polami. W
jesieni łatwiej się było ukryć w polu, w krzakach aniżeli w zimie, gdy krzaki
ogołocone były z liści. Zaszłam nad rzekę. Rosły tu młode ciernie i ukryłam się
w cierniach. Nakryłam dziecko chustką, skuliłam się, ale mi było zimno. Takiego
zimna w życiu nie zaznałam. Wichura taka, że zrywało dachy z domów. Pończoch
nie miałam, byłam w samych tylko skarpetkach. Wyjęłam z zanadrza kartofle i
nakarmiłam dziecko. Z sąsiedniego domu wyszedł chłop, rozgląda się, obserwuje
ciernie. „Chyba są na moim tropie” – myślę, ale przed nocą nie mogę się ruszyć.
Wieczorem idę z dzieckiem do Juliana Mleczki. Od niego się
dowiedziałam, że Bieniek z rodziną Janików szpiegowali jego dom, zaglądali do
stajni. Prawdopodobnie chcieli wypatrzeć, czy mnie tam nie ma. Odeszli, ale on
jest w strachu, że od dziś jego dom będzie obserwowany. Podziwiał mnie, jak ja
przetrzymałam ten piekielny dzień, kiedy ludzie przewracali się od wiatru.
Przypomniałam sobie moją koleżankę szkolną Skrężynę, ale nie pamiętałam, gdzie
jest jej dom. Błądziłam i wyszłam na gościniec. Ukradkiem weszłam do domu
Pająków do szopy, gdzie była sieczkarnia. Rano przyszła żona Pająka z koszem
sieczki, zdumiona, [że] natknęła się na mnie, ale nie odmówiła pomocy. Dziecko
wsadziła do kosza i cichaczem wyprowadziła mnie do stajenki. Umieściła dziecko
w żłobku na sianie, mnie zrobiła posłanie ze słomy. Uważałam to za luksusowe
posłanie, bo gdzie indziej dostawałam liście czy jedlinę na podściółkę.
Pajakowie mieli 6 dzieci i nie przelewało się u nich, ale dzielili się ze mną
wszystkim i zawsze był kubek mleka dla mojej małej. Tu wykłuły się jej 2 ząbki.
Miała już 15 miesięcy. Czułam się b.[ardzo] szczęśliwa. Byłam tylko 3 dni, u
Pająków nie można było dłużej, bo ich dom stał przy drodze. Radzili mi iść do
Bronisł.[awy] Skrężyny, bo tam jest taka nędza, że przyjmą mnie za worek
kartofli, które mi zaoferowali.
Skrężyna przyjęła mnie bez żadnej obawy. W nocy pukanie. Drżę ze
strachu. Skrężyna pyta: „Kto tam?”,
„Taki, co nie może chodzić w dzień”. Otworzyła. Wszedł stary 72 l.[etni]
Żyd. poznałam go. Nazywał się Josek. Chodził po wsiach, sprzedawał sacharynę.
Na mój widok rozpłakał się. Od 9 mies.[ięcy] tuła się po lesie i nie widział
dotąd Żyda. Nazajutrz przyszła do swej bratowej moja była koleżanka, Julcia
Skrężyna. Uradziłyśmy, że ja z dzieckiem pozostanę u Broni Skrężyny, a Julcia
ukryje Joska. Przeszedł dzień spokojnie. W nocy pukanie. Bronka dochodzi do
okna. „Otwierać, Deutsche Polizei!” Nie ma czasu na medytacje. Chwyciłam
dziecko, skorzystałam z ciemności, na czworakach doczołgałam się do sieni,
zasłoniłam się drzwiami kuchni, które przypadkowo były otwarte i przykucnęłam
przy bramie. W międzyczasie Bronka poszła do bramy, zostawiła ją otwartą, a ja
z dzieckiem wyślizgnęłam się przez sień na dwór i ukryłam się pod podmurówką
szopy. Uciekać w tej chwili nie było gdzie. Przybyszem okazał się jakiś
volksdeutsch, pijany, wszedł pod zły adres. Szukał męża Julii Skrężyny. I znów
przez kilka dni był spokój. W następną noc poszłam po prowiant do Mleczki.
Opowiedział mi, że przed kilku dniami był u niego leśniczy ze wsi, skąd
pochodził Bieniek. Spisał protokół,
rozglądał się po kątach, szukał, węszył i Mleczko, by go udobruchać, dał mu
słoniny i wódkę.
Raz wróciła Skrężyna z Bochni, nastraszona, [że] wszędzie tropią Żydów,
[a] za ukrywanie grozi kara śmierci. O mnie już wiedzą w okolicy i ona boi się
mnie dalej trzymać. W ciemna noc wyszłam z domu. Usiadłam w lesie, żeby się
zastanowić, dokąd pójść. Nie miałam, gdzie pójść i nie pozostało mi nic innego
jak wrócić do Bronki. Żal jej było dziecka i pozwoliła mi zostać kilka dni.
Żeby choć tydzień być pod dachem! Ale po 2 dniach w nocy musiałam iść dalej.
Nie miałam, gdzie pójść i chciałam się naradzić z ojcem i bratem, co robić.
Wiedziałam, że mieszkają u Pajorów, ale nie znałam drogi. Poszłam do Pająka, na
niego mogłam liczyć w każdej sytuacji. Szłam przez las i trzeba było przebyć
rzekę. Było jeszcze ciemno. Nie zorientowałam się, gdzie jestem i wpadłam w
głębinę po szyję. Czułam, że tonę. Na szczęście brzeg był blisko, chwyciłam się
wikliny i dostałam się na brzeg. Przyszłam do Pająka w okropnym stanie.
Wzruszył się na mój widok, ugościł mnie i zaoferował odprowadzić mnie do
Pajorów.
Pozostałam u Pajaków przez noc i nad ranem wybraliśmy się w drogę. Był
to dzień targowy. Dla upozorowania, że idzie na targ, zabrał koszyk i poszliśmy
górami. Droga była ciężka, wlokłam się ostatkiem sił. Przystawałam po drodze.
Przyszliśmy na miejsce, nie weszłam do mieszkania. Ukryłam się w szopie. Byłam
już na wpół zdziczała. Rano weszła gospodyni. Nie miałam odwagi pokazać się jej
na oczy. Zaszyłam [się] w jakiś kąt, ale później zobaczyła mnie służąca.
Zawołała panią i zaprowadziły mnie do stajni. Siedziało tam ukrytych 15 osób,
ze mną i dzieckiem 17. Rozpłakali się na mój widok. Oni już dłuższy czas byli
tam ukryci. Mieli dach nad głową, a ja wskutek ciągłego tułania się już nie
byłam podobna do człowieka. Przestraszona, czarna, wynędzniała. Część spała w
stajni, część na strychu. Tam spotkałam ojca i brata. Nazwiska ukrywających
się: Matylda Lewkowicz z 3 dzieci i mężem z Rajbrotu, bracia Mechel i Bernard
Ickowicz ze Sącza, inż. Izak Tauger z Krakowa, Izrael Schleichkorn z siostrą,
Kannengiesser z N.[owego] Targu, Flaster z Mstowa, uciekł z transportu
oświęcimskiego, Janek Neuman, Kuba z Krakowa (nazwiska nie pamiętam) -
b.[ardzo] szlachetny chłopak, który wyszukiwał Żydów z ukrycia i budował dla
nich bunkry, Zygmunt Ebner z Bochni, ojciec, brat i ja z dzieckiem.
Za utrzymanie płaciło się dziennie Pajorom 15 zł od osoby. Okropną
plaga były szczury, których była cała chmara i nie tępiono ich wcale. Ludzie,
którzy mieli świerzb, leżeli na strychu, pozostawieni sami sobie, bo do apteki
było daleko i nie miał kto iść po lekarstwo. Raz zapłakała moja mała.
Przechodził akurat chłopak z sąsiedniego domu i pyta, kto płacze w stajni.
Pajorowa się rozpłakała, że mąż ja zbił i poszła się wypłakać do stajni. Ale
ukrywający się Żydzi zażądali, żebym opuściła dom Pajorów i po naradzie z ojcem
i bratem poszłam stamtąd w nocy do Anny Błoniarczyk. Odprowadził mnie brat i
inż. Tauger.
Był to początek wiosny, przed Wielkanocą. Była to okropna przeprawa.
Wciąż nam ktoś inny zastępował drogę. Musieliśmy wciąż zbaczać z drogi.
Błoniarczykowa przyjęła mnie życzliwie, ale bała się wnuka 16 l.[etniego],
Leszka. Potrafiłam sobie zyskać sympatię Leszka. Kupiłam mu baranka za 70 zł i
miałam spokój. Ulokowałam się z dzieckiem w stajni. Dziecko w koszyku na
ziemniaki, ja maiłam posłanie z liści. Syn Błoniarczykowej, dobry chłopiec,
oddawał mi nieraz swój chleb. Na święta wielkanocne przyjechała córką
Błoniarczykowej i na ten czas musiałam się ukryć w stodole. Stodoła była pusta,
bez siana i słomy. Wiało ze wszystkich stron. Okropna była noc. Deszcz i
wichura, błyskawice i pioruny. Byłam już u kresu mojej wytrzymałości nerwowej,
niechby już piorun we mnie uderzył, byle skończyło się ta męka. Córka
Błoniarczykowej dowiedziała się o mnie i wymogła na matce, że nie będzie mnie
dłużej trzymać. Dałam znać bratu, żeby po mnie przyszedł.
Zeznanie nie zakończone. Zeznająca wyjechała z dzieckiem. (Uwaga
protokoł.[ującej])
[1]
Członkini młodzieżowej organizacji syjonistycznej, przygotowującej młodzież do
emigracji do Palestyny
[5]
Baudienst im Generalgouvernement – Służba Budowlana w Generalnym
Gubernatorstwie – jedna z form pracy przymusowej zorganizowana przez niemieckie
władze okupacyjne dla Polaków i Ukraińców w GG