102 Ośrodek zagłady Chełmno nad Nerem (Kulmhof am Nehr) [1]
z palców, wyrywali złote zęby z ust. Zaglądali nawet do kiszki stolcowej, a kobietom do organów rodnych. Było to robione w bardzo brutalny sposób. Dalszy ciąg procederu przebiegał zgodnie z ustalonym planem. Dopiero po zjawieniu się tego żydowskiego transportu wybrani zostali „dołowi”, jak zwykle ośmiu. W transporcie byli Żydzi z Kłodawy, co stwierdził Gecel Chrząstowski, sam kłodawianin. Po uporaniu się z tym pierwszym samochodem „dołowi” wrócili do poprzedniej roboty, tj. do zakopywania zwłok. O pół do drugiej było już drugie auto. W pewnym momencie Ajzensztab, również kłodawianin, zaczął cicho płakać, mówiąc, że nie ma już po co żyć, zobaczył bowiem, jak zakopywano zwłoki jego żony i piętnastoletniej jedynaczki. Już miał prosić Niemców, by go rozstrzelali, bo chciałby leżeć w jednym grobie ze swymi najbliższymi. Wyperswadowaliśmy mu to jednak, tłumacząc, że nie ma się co spieszyć, a tymczasem może udać się ucieczka, by wziąć odwet. Za kwadrans druga, w porze naszego obiadu (gorzka czarna kawa i zmarznięty chleb), gdy ośmiu „dołowych” kończyło układanie zwłok, nadjechały 2 samochody z wyższymi oficerami SS. Wysiedli, z wyraźnym zadowoleniem obejrzeli groby, wysłuchali raportu „Bykowca”, ściskając mu z uznaniem dłoń, po czym odjechali. Po obiedzie pochowaliśmy w wielkim pośpiechu 5 dalszych transportów. Około szóstej wszyscy wzięli się za zasypywanie grobu. Grób został zrównany z ziemią. Wieczorem jak zwykle wróciliśmy do pałacu. Przypadkowo do naszej grupy przyłączył się Chaim Ruwen Izbicki.
W celi wszyscy wybuchnęliśmy płaczem. Początkowo nie poznałem nawet swego najlepszego przyjaciela, Izbickiego. Byliśmy tak załamani, że płacz był dla nas naturalny. Najwięcej rozpaczał wdowiec Ajzensztab. Po kolacji (ćwierć litra kartoflanki na osobę i czarna gorzka kawa z chlebem) wynieśliśmy wiadro z nieczystościami i przy kopcącej lampce odprawiliśmy modły wieczorne. Na końcu Ajzensztab odmówił modlitwę pośmiertną, kadisz. Rozmawialiśmy tylko o wielkim nieszczęściu, jakie spotkało nasz naród. Widzieliśmy na własne oczy, jak zmiata się z powierzchni ziemi całe skupisko żydowskie (Kłodawa). Nikt nie mógł oka zmrużyć. W pewnej chwili Ajzensztab zerwał się z barłogu i w najwyższym zdenerwowaniu zaczął szlochać. Krzyczał, że nie ma już po co żyć, że odebrano mu [9] wszelką nadzieję. Bił głową o ścianę, rozpaczał, że nie może sobie życia odebrać. Zmęczony położył się z powrotem i zasnął. Ja całą noc czuwałem. Objąłem moich dwóch towarzyszy z legowiska: Meira Piotrkowskiego i Jehudę Jakubowicza, przytuliłem się do nich i cicho płakałem.
W niedzielę, 11 I, o godzinie 7 rano przyniesiono nam śniadanie i jednocześnie zawiadomiono nas, że tego dnia nie będziemy pracować. Po modłach porannych i kadiszu pozostaliśmy w naszej piwnicy – raju. Nie odmówiliśmy modlitwy-spowiedzi. I znów potoczyły się rozmowy o polityce, Bogu i naszym położeniu. Każdy chciał doczekać wyzwolenia, lecz największym naszym pragnieniem było ocalenie narodu. Wszyscy z radością oddaliby swe życie, byleby tylko naród nasz się ostał. O jedenastej wypędzono nas do pracy przy przesunięciu unieruchomionego