Rozdział 7. Getto warszawskie – utwory literackie [36] 261
strumień wody, w taki deszcz, który może otwarcie, śmiało i z takim spokojem rozpłynąć się, rozlać na szeroki, wolny świat…
Wtedy nadjechał „sztuczny” [s] tramwaj, siedemnastka. Kobieta poruszyła się, jakby chciała się wyrwać z miejsca i podejść do tramwaju. Ale nie zdołała jeszcze odwrócić się ze swojego miejsca, [6] kiedy jej mąż, który cały czas stał w kącie, pod balkonem, wyszedł stamtąd na środek trotuaru, na wielki deszcz.
Był to długobrody Żyd, chasyd z długimi pejsami i długą kapotą, w kapeluszu. Twarz miał wychudzoną i wypełnioną jedynie skórą i kośćmi. Tylko jego oczy iskrzyły lśniącym gorączkowym ogniem.
Baśka nie mogła spuścić oczu z Żyda, oderwać swojego wzroku od jego. Z jego oczu wylewała się wielka siła i morze gorących, gotujących się słów płynęło z jego ust…
Baśka nie rozumiała prawie ani jednego słowa z tego, co mówił. Słyszała jedynie jak gorąco przemawia do żony. Czuła, że nie chce on jej pozwolić odjechać tramwajem gdzieś w świat, szukać miejsca, w którym mogłaby znaleźć jedzenie dla dzieci, które nie chcą umrzeć z głodu w tym oto piekle, w którym „podłe szkodniki” ich zatrzasnęły i zamurowały cegłami i kamieniami…
Żyd mówił do żony z modlitewnym zaśpiewem. Po co ma stąd iść, skoro Bóg jest wszędzie, skoro Wszechmogący może zesłać zbawienie w każdej chwili, skoro troskę o swoje owieczki ma nawet najmniejszym swoim palcu.
- Ja nie chcę umrzeć z głodu. Nie mogę patrzeć na ból dzieci! – kobieta nie patrzyła w jego stronę, jak gdyby bała się i drżała przed wielką siłą, która leżała w jego wzroku, przed gorącym ogniem, który bił z jego słów.
Kilka tramwajów już przejechało, nie zatrzymując się i oto wtedy na samym rogu ulicy jakiś żydowski chłopak, który w biegu wyrzucił ze złością gwiazdę Dawida, albo inna kobieta już bez takiej oznaki wstydu, wskoczyli na stopnie tramwaju, gdzie konduktor pomagał im wsiąść. Za każdym razem wystraszone oczy kobiety biegły za ludźmi, którzy w taki sposób wydostali się z żydowskiego piekła, tak jak gdyby im zazdrościła ich wolności, ich bohaterstwa, tego, że ośmielają się ratować się nie niepokojeni przez nikogo. Ale wtedy za każdym razem wystrzeliwał potop słów i skarg, które przeplatane były Torą i wersetami z rabinów zaczerpniętymi ze świętych ksiąg. Nimi Żyd straszył i ostrzegał swoją żonę, i bohaterską matkę, która chciała ratować swoje dzieci, uczynił taką strachliwą, przestraszoną, że [7] dziecko, które trzymała na rękach, blade, bez kropli krwi, tylko z takimi samymi iskrzącymi oczkami jak u ojca, też coś mówiło po cichu:
- Chodźmy mamo, nie stój, zaraz zrobi się noc! Nie pozwól mu mówić, chodź już, tramwaj nadjeżdża, chodź!
Wtedy zaczęła mówić matka. Pochyliła głowę na dół, zagłębiła swoje słowa w główkę dziecka, które trzymała na rękach i skarżyła się bardziej do siebie niż do męża:
- Wolę umrzeć w domu! Już mi wszystko jedno, tylko śmierć może zakończyć troski. Nie mogę więcej patrzeć, jak dzieci po trochu umierają. Już lepiej pojechać