RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Kolekcja Hersza Wassera

strona 285 z 409

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 285


262 Rozdział 7. Getto warszawskie – utwory literackie [36] do naszego miasteczka. Może Bóg się zlituje. Mamy przecież tak dużo długów, kilka rzeczy mam wszak zakopanych, sprzedam je, uratuję dzieci! Jaki wtedy popełnię grzech? Jaki?

– Przeciw Bogu chcesz czynić? On, który chroni lud Izraela, wie lepiej niż ty, dlaczego wrzucił nas do tego czyśćca. Oj, nie wolno ci stracić świata doczesnego i przyszłego z powodu swoich złych uczynków…

Baśce zrobiło się tak ciężko na sercu, tak dławiący duszący oddech zbierał jej się w gardle, że nie patrząc na lejący silnie deszcz, złapała Szlamka za rękę, wyciągnęła go spod balkonu i pobiegła rozgorączkowana, jak goniona przez kogoś, wprost galopowała ulicami do domu.

Szlamek długo z nią rozmawiał, spierał się, dyskutował i przekonywał, że nie można się tak tym przejmować, bo czy tu brakuje trosk? Czy nie natyka się co i rusz na martwe ciała, na ludzkie zwłoki, które walają się wokoło?

Jego słowa nie miały na nią żadnego wpływu. Ona dobrze to rozumiała, pojmowała rozumem, ale nie mogła ukoić serca, które jak złodziej, jak zły bandyta, tłukło się w niej, podczas gdy nieszczęście zbliżało się do niej nieuchronnie.

Kiedy wychodził jej naprzeciw żebrak, który opuchnięty człapał po ulicy, prosił o pomoc ludzi głuchych jak ściana i nikt nie odpowiadał na jego prośby, ona musiała wyjąć ze swojej portmonetki 5 groszy i dać mu, inaczej czuła, że wybuchnie. Kiedy pojawił się nieszczęsny żebrak, chłopczyk o błękitnych oczach, który drżąc śpiewał swój odwieczny refren: „Dajcie coś, żydowskie dzieci, dajcie coś, żydowskie [8] serca” – musiała się zatrzymać, patrzeć jak wlecze się na kolanach, owinięty w podarte szmaty, i jak jego głowa, która była tak strasznie spuchnięta, kiwa się do taktu jego śpiewu: „Dajcie coś, dajcie coś, żydowskie dzieci!”

Albo jeszcze historia z trójką dzieci z domu, w którym mieszkała. Kto jeszcze oprócz niej przejmowałby się dziś taką „normalną rzeczą”? Nikt. Dzieci umarłyby może z głodu, albo może uratowałoby się jedynie najstarsze z nich.

Rodzice tej trójki dzieci zmarli. W jaki sposób, czy z głodu, czy byli chorzy na „popularny” ostatnio tyfus plamisty, czy po prostu z innej przyczyny, nikt nic o tym nie wiedział. Jednego razu Baśka przechodziła przez dom, bardzo wcześnie rano, o piątej, i usłyszała płacz małych dzieci. Płacz był tak delikatny, tak ją chwycił za serce, że nie wahała się ani przez chwilę i podbiegła do nich.

Znalazła te dzieci leżące na gołej ziemi, bez żadnego przykrycia, bez siennika. W jednej podartej koszulinie na ich wychudzonych ciałkach tuliły się jedno do drugiego i płakały. Pytała je o mamę, o tatę, dlaczego płaczą, czego by chciały, ale nie czekała już na żadną odpowiedź.

– Chodźcie! – poderwała je z ziemi – Chodźcie ze mną! – Wygładziła im trochę, ubranka, wyczyściła, podwiązała i splotła im rączki.

Dzieci pobiegły za nią, tak jak kiedyś za mamą, i poszła tym razem bardziej niż zawsze pochylając głowę do ziemi…