Rozdział 7. Getto warszawskie – utwory literackie [36] 263
Nagle na rogu ulicy zrobiło się zamieszanie. Skąd? Jak? Dlaczego? Nikt nie wiedział. Dał się słyszeć krzyk, padł strzał, ludzie deptali jedni po drugich. Znowu padł strzał, drugi i trzeci i wkrótce ulica zrobiła się całkiem pusta.
Sama została zepchnięta pod mur. Tam, razem z innymi Żydami, zagoniły ich „podłe szkodniki” i stamtąd kilku młodych Żydów odprowadzono. Dokąd? W jakim celu? Sza, cicho, milcz!
Kiedy w końcu wybiegła z powrotem na ulicę, uwolniona, nigdzie już nie spotkała dzieci. Szybko pobiegła do domu, ale tam również ich nie było. Dzień minął, jak zawsze. Tym razem również głowę miała pełną problemów, które wzięła na siebie i do późna wieczorem oboje, Szlamek [9] i ona, szukali dzieci i nie mogli ich znaleźć. Dopiero po kilku dniach je złapali. Cała trójka leżała na ziemi koło parkanu, dwoje mniejszych, jedno czteroletnie, drugie w wieku trzech lat, bawiły się rączkami i nóżkami, poklepywały, szturchały i wygłupiały, tak jak gdyby teraz właśnie było im jasno i przyjemnie na świecie. Trzecie, około ośmioletni chłopczyk, stał na środku trotuaru, trzymał wyciągniętą prawą rączkę i śpiewał znany refren: „Dajcie coś, dajcie coś, żydowskie dzieci, dajcie coś, żydowskie serca!” Tymczasem zdarzyło się tu coś niezwykłego. Ludzie zatrzymywali się, przechodnie zwalniali kroku, obserwowali z zaciekawieniem, często z litością i bardzo często z serdecznym uśmiechem na zadowolonych albo przygnębionych twarzach, rzucali chłopcu monetę do rączki.
Chłopiec wkładał pieniądze do kieszeni na wpół podartych spodenek, klepał się po niej jak dobry kupiec i dalej śpiewał na swoją wieczną melodię: „Dajcie coś, żydowskie dzieci, dajcie coś…”
Baśka stała tak dłużej niż godzinę i patrzyła. Trochę tam utargowała za swoje bułki, jednak nie mogła oderwać wzroku od dzieci, które leżały sobie całkiem zadowolone na ziemi, bawiąc się i nie czując w ogóle, że są opuszczone, że cierpią biedę, że nie mają rodziców, i żadnego domu też już nie.
Kika razy starszy chłopczyk podrywał się ze swojego miejsca i podbiegał do „Wołówki”323, podchodził do koszyka, gdzie jakaś kobieta miała chleb do sprzedania, odliczał jej swoje grosiki i dostawał ćwierć kilo chleba, z kilkoma cukierkami jako dodatek.
Małymi rączkami rozdzielał chleb na trzy kawałki, na równe części. W międzyczasie wkładał sobie cukierek do buzi, który sprawiał, że jego śpiew był jeszcze smutniejszy, jeszcze bardziej nieszczęsny.
Widok ten całkiem ją oszołomił. Cały dzień miała mętlik w głowie. Dzieci już jej nie poznawały. Najstarszy chłopczyk patrzył zdradliwie do jej koszyka z pieczywem, jak gdyby myślał wyżebrać od niej taką smaczną bułeczkę, albo kupić ją dla swoich dzieci…