276 Rozdział 7. Getto warszawskie – utwory literackie [36]
wający strachem hałas. Wiatr szumiał coraz to głośniej, bardziej boleśnie, smutno i z obłędnym łkaniem…
Między tym wszystkim dała się wyczuć cicha skarga drzew niewypowiedzianym szeptem:
– Taki już nasz los, taki nasz los…
Później, gdy Baśka już się ocknęła się swojego snu, czy zamyślenia, znowu nie wiedziała, czy to było jej własne przeżycie, czy też przypomniała sobie jedynie o przeczytanej w jakiejś książce historii, którą teraz od nowa sama przeżywała…
Jednego razu jesienią, na zewnątrz było już bardzo zimno, spacerowała ze Szlamkiem ulicą Zamenhofa. Nagle przy sklepie, na schodkach wejściowych, spostrzegła leżące nagie dziecko. Było on już martwe, zimne, jak gdyby już od dawna było nieżywe, ale prawdopodobnie poczekano na późniejszą godzinę, aby je tu położyć. Stąd miano je zabrać, zawieźć na cmentarz, bo biedna matka nie miała ani grosza na urządzenie pogrzebu…
Baśka rozejrzała się wokoło. Wydało jej się, że [26] gdzieś, w mroku nocy, powinna stać schowana matka i obserwować jak i kto zabiera stąd jej dziecko.
Baśka gwałtownie wyrwała się objęć Szlamka, podbiegła do dziecka, złapała je na ręce i przytuliła do siebie… Nagie, zdrętwiałe nóżki uporczywie zwisały i uderzały w jej łokieć. Wychudzona, pożółkła twarzyczka, krzywo się uśmiechała, jak gdyby tuż przed wybuchnięciem płaczem i w tym momencie zastygła w śmiertelną maskę.
Małe szparki na wpół zeszklonych oczu mrugały do niej, czegoś się domagały i żądały…
Baśka zerwała wielki kolorowy plakat stowarzyszenia, które tu, na tym afiszu, wzywało do pomocy biednym żydowskim dzieciom, i tym plakatem owinęła martwe ciałko dziecka. Jedynie słowa lśniły w ciemności wielkimi, czarnymi literami i domagały się niespłaconego wobec dziecka długu: „Dziecko jest naszym skarbem! Troszcz się o dzieci!”
O dziecku tym śniła długie wieczory. Wołało i domagało się czegoś od niej, tak, że sama nie mogła sobie zdawać sprawy czego. Trwało to tak długo, aż nadszedł dzień nieszczęścia…
Jak zwykle wyszła z domu wcześnie rano, o godzinie piątej, z wielkim, dwudziestokilogramowym workiem chleba, który niosła do kilku „gospód”. Na zewnątrz panował poranny mróz, śnieg iskrzył się na dachach, parapetach, drzwiach i trotuarach. Wszystko było tak świątecznie przykryte białym obrusem, tak niezwyczajnie tego poranka, że zdawało się jej, wkrótce powinien przyjść lekarz do ciężko chorego do domu, gdzie przykrywa się wszystko na stole, ścieli się łóżka, sprząta tygodniowy brud, aby nie pokazać przed gościem przygnębiającego, zaniedbanego nieporządku.
Nagle, w toku swoich myśli, uchwyciła się jednej z nich. Zanim zdążyła złapać równowagę, upadła na twardy chodnik razem z dwudziestokilogramowym workiem