RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Kolekcja Hersza Wassera

strona 337 z 409

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 337


314 Rozdział 9. Obozy pracy [44]

Wprowadzono nas do pustego dużego pokoju. Przy drzwiach stanął policjant. Niedługo jednak dane nam było cieszyć się przestrzenią: po chwili wprowadzono do nas grupę kilkudziesięciu osób, po dalszej chwili – jeszcze kilkadziesiąt osób, a po kwadransie już było w pokoju nie mniej niż 200 ludzi. Czysta przed chwilą podłoga pokryła się śmieciem i plwociną, powietrze było tak duszne, że nie było wprost czym oddychać, a na dobitkę kilka miejsc na parapetach okien było gęsto obsadzone, zaś poza tym nie było absolutnie na czym usiąść. Wkrótce pojawiło się w pokoju kilku policjantów żydowskich, proponujących wszystkim pisanie listów do rodzin i oświadczających z miną dobroczyńców, że za doręczenie ich nie biorą od obozowiczów pieniędzy (potem dowiedziałem się, że przy doręczeniu inkasowali po 5 zł od odbiorców).

A tymczasem czas płynął. Była już godzina 4-ta, a potem już 5-ta. Od rana nic nie jadłem, więc też doskwierał mi głód – najbardziej jednak męczył nieustanny hałas i stanie. Wreszcie przezwyciężyłem swój wstręt i usiadłem [4] na wstrętnej zaplutej podłodze. Oparłem się o ścianę i pogrążyłem w gorączkowej pół-drzemce, męczącej jeszcze bardziej od czuwania.

Z tego stanu wytrąciła mnie dopiero rejestracja. b[…]b nas grupami po 5–6 osób i sprowadzono do sąsiedniego pokoju, gdzie siedzący przy stole urzędnicy rejestrowali nas i b[…]b do dalszej sali. Przy rejestracji właśnie zdołał wreszcie mój szwagier okazać swą Kartę Pracy. Odprowadzono go do kierownika, niejakiego adw[okata] Goldberga, który też po 2-godzinnym jeszcze czekaniu pozwolił mu udać się do domu. Ja tymczasem znalazłem się w drugiej sali, której koszmar przekroczył jeszcze pierwszą. W pokoju, dosyć zresztą wielkim, znajdowało się tu nie mniej niż 300–350 mężczyzn. Stłoczeni, wygniecieni, podpierali ściany, lub siedzieli plackiem na brudnej podłodze. W pokoju unosił się gęstą chmurą dym papierosów, ludzie, zdenerwowani w najwyższym stopniu, płakali, lamentowali, przeklinali głośno, kłócili się i bili o lada drobnostkę. Wśród spędzonych tu ludzi było bardzo wielu ulicznych żebraków. Ci nie zaprzestali i tutaj swojego procederu: oblegali każdego wchodzącego, łapali go za ręce, wyli i krzyczeli prosząc o kawałek chleba. W kącie rozsiadł się jakiś obłąkany, który z początku śpiewał jakaś pozbawioną sensu pieśń, potem zaczął dziko, monotonnie, zwierzęco, wyć, przechodząc czasem w histeryczny śmiech, a czasem rozdzierający szloch. Sąsiedzi wariata, nie mogąc wytrzymać tego krzyku, tłukli go niemiłosiernie pięściami – na próżno, nic nie było w stanie go powstrzymać. Z pokoju nie pozwalano wychodzić pod żadnym pozorem. Widziałem, jak jeden z żebraków stanął pod ścianą i zaczął załatwiać potrzebę fizjologiczną. Policjant, który to dostrzegł, skarcił go natychmiast przy pomocy pałki gumowej, co jednak nie przeszkadzało mu bynajmniej zabronić nam wyjść do ustępu. I znowu mijały godziny. Dochodziła 7-ma. Czekaliśmy na swoją kolejkę do badania lekarskiego.

Nazwiska wywoływał jakiś niski, łysy osobnik w okularach. Po upływie 10-ciu [5] nazwisk ustawił on wywołanych przy akompaniamencie wielkiego szlochu