322 Rozdział 9. Obozy pracy [45]
Zawołali nas na obiad. W obozie było 600 ludzi. Jego organizacja była jeszcze zła. Część otrzymała po kilka porcji, a inni żadnej. Obiad składał się z zupy kartoflanej, wodnistej i bez soli. Po obiedzie otrzymaliśmy rozkaz pójścia do lasu i przyniesienia drewna. Droga w jedną stronę wynosiła 6 kilometrów. Po drodze za nietrzymanie się szeregu bili i maltretowali. Na miejscu [7] dali nam do niesienia na ramionach szczapy drzewa ciężkie na 10 kilogramów. Kazali nam wracać do baraków śpiewając. Zrobiło się ciemno. Na kolację dostaliśmy po 10 deko chleba i kawę. Z powodu zmęczenia nie wziąłem kawy i położyłem się spać. Dowiedziałem się, że o 2 w nocy obudzą nas do roboty. Dwa baraki pracowały od 5 rano do 12 w południe, a inne dwa baraki od 12 w południe do 7 wieczorem. Te baraki wstawały o 7 rano i o 12 były na miejscu pracy. O 2 w nocy nas obudzili. Dostaliśmy 10 minut na ubranie się i ustawienie na placu. Padał deszcz. Byliśmy załamani. Ustawiliśmy się w szeregu do kawy. Dostaliśmy pół litra gorzkiej kawy bez chleba. Przyszli polscy strażnicy, kazali wziąć łopaty i ustawić się w szeregu. Towarzysz, który miał podarte buty, nie zdołał tak szybko wziąć łopaty. Dlatego polski strażnik dostał od komendanta rozkaz postawić go pod ścianą i rozstrzelać. Towarzysz nie dał się postawić pod ścianą. Uklęknął, rozpłakał się i zaczął prosić komendanta o litość. Niestety na próżno. Strażnik wystrzelił dwa razy, ale karabin się zaciął. Wyjął kule i włożył nowe, strzelił i trafił prosto w głowę. Towarzysz upadł w kałuży krwi. Okazało się że miał on wszystkiego 17 lat. Był ochotnikiem. Ładny, czarniawy, teraz był martwy.
To była druga żydowska ofiara tego obozu.
Lekarz zapytał komendanta, czy może podejść do zastrzelonego i zbadać go.
Nie pozwolił.
Ustawiliśmy się w szeregu i zaczęliśmy maszerować na miejsce pracy. Prowadziło nas czterech strażników. Po drodze robili z nami ćwiczenia: padnij, powstań, turlać się, biegać – wszystko w błocie. [8] Również nas bili. Po tych ciężkich przeżyciach doczłapaliśmy się na miejsce pracy. Kazali na stanąć i nie ruszać się. Zobaczyliśmy pięciu Polaków, których tytułowano inżynier-technik. Policzyli nas, kazali odłożyć łopaty i czekać. Wyciągnęli z szeregów kilku towarzyszy, między nimi i mnie, i zaprowadzili nas do biura firmy. Tam dali nam kosze z chlebem, pokrojonym na kawałki, każdy kawałek 13 deko. Przynieśliśmy chleb do towarzyszy i podzieliliśmy go.
Zaczęli rozdzielać nas do pracy, która polegała na kopaniu w ziemi na głębokość 2,5 metra. Potem pojawiała się woda z rzeczki Wilgi. Każdy z nas otrzymał odcinek szerokości pięciu kroków. Zaczęliśmy pracować o 5 rano. Poganialiśmy jeden drugiego. Słabsi z nas zatrzymywali się w pracy, a nawet upadali. Zapatrzyłem się na jednego, który upadł, więc podszedł do mnie jeden z techników i dał mi 10 razów nahajką i zakrzyknął: »Przeklęty Żydzie, chcesz markierować?« Natychmiast zabrałem się do dalszej pracy.
W końcu usłyszałem gwizd. Technik zawołał: »Kto skończy swoją działkę i zacznie następną, otrzyma jako premię 13 deko chleba«. Byli wśród nas silni,