RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Wrzesień 1939. Listy kaliskie. Listy...

strona 36 z 424

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 36


26 Obrona Warszawy w 1939 r. [2]

kuli się w sobie, aby stać się mniejszym, jak najmniejszym, aby jego bomba ominęła. Wszystko staje się obojętne, aby tylko nie w nasz dom, nie w nasze mieszkanie, nie w kogoś z naszej rodziny! Niska się pali, Stawki się palą! Nalewki się palą. Do bramy wnoszą 3 rannych, leżą na ziemi, strasznie jęczą: jeden ranny w obie nogi krwawi okropnie.

Nagle – na podwórku popłoch, jakieś krzyki. Co się znowu stało? Z okna na strychu wydobywa się dym. Widocznie spadła bomba zapalająca! [8] Co robić? Każda sekunda jest droga. Już nasza dzielna straż przeciwpożarowa pędzi na strych z łopatami w ręki, bomby zapalające i burzące fruwają nad naszymi głowami, a oni ratują dom. Chłopcy pracują jak opętani. Pędzą z dołu na górę z piachem i wodą. Pożar ugaszony w zarodku. Nalot trwa dalej. Zaczyna się ściemniać. Teraz dopiero widać, jaka krwawa łuna rozlała się po niebie, aż wszystko staje się purpurowe. Teraz dopiero widać gęste, czarne kłęby dymu, które z wszystkich stron unoszą się do nieba. Pożary oświetlają nas lepiej niż słońce w dzień. Trzymamy tobołki w ręku i idziemy. Uciekamy. Wydaje się nam, że gdzie indziej będziemy bezpieczniejsi. Ulica zalana czerwonym światłem pożarów, jakby skąpana we krwi, zamiast powietrza – czarny, gryzący dym, który przesłania domy, tak że widać zaledwie ich kontury. Czarne płaty sadzy i czerwone iskry fruwają wszędzie. Ze wszystkich stron ogień. Płomienie buchają z okien domów. Dachy płoną. Środkiem ulicy płynie bezładny, oszalały tłum. Jedni biegną w tę, drudzy we wprost przeciwną stronę. Dźwigają swe tobołki wraz [9] z nędznym dobytkiem: poduszki, pierzyny, parę garnków. Chcą się ratować, uciekać od pożaru, nie wiedzą, gdzie uciekać, jak się ratować. Biegną w jakimś kierunku, płomienie zagradzają drogę, więc biegną z powrotem, wpadają jedni na drugich, gubią się. Jęki, krzyki, płacze: Ludzie! Ludzie! Ratujcie! Ogłupiali – pędzimy jak inni. Z jednej strony – Wołyńska. Z drugiej – Kupiecka przyświecają nam pożarami. Na Gęsiej palą się trzy domy: nr 14, 16, 18. Mijają cztery dni. Bezustannie grają armaty, pękają artyleryjskie ciężkie pociski, szrapnele deszcze odłamków sypią się na ulicę, wpadają do mieszkań i niosą śmierć. Nie jesteśmy wcale w mieszkaniu, tylko w bramie na schodach, nawet w nocy drzemiemy z głową opartą o mur.

Ulice pełne śmieci i odłamków szkła. Domy świecą pustymi dziurami zamiast okien – mury podziurawione odłamkami szrapneli. Co parę kroków barykady: wyrwane kostki z bruku, stoły, stołki, przewrócone tramwaje, budki od papierosów, wszystko razem sprawia wrażenie kupy [10] śmieci. Te barykady mają bronić przed wrogiem. Tymczasem rola ich polega na tamowaniu ruchu ulicznego, na zamykaniu drogi ludziom uciekającym z pożaru, na niedopuszczaniu straży ogniowej do płonących domów. Zresztą straż ogniowa i tak już od dawna zaprzestała gaszenia pożarów. Zbyt wiele pożarów powstaje jednocześnie. Przeważnie więc gdy dom się pali, pali się bez przeszkód, gruntownie, doszczętnie, aż pozostaje z niego sam wypalony szkielet, dom – trup.