RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Tereny wcielone do Rzeszy: Kraj Warty

strona 236 z 308

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 236


Rejencja Łódź (Regierungsbezirk Litzmannstadt) [50] 211

w ogóle miało miejsce. To w każdym bądź razie pewne, że przeżycia pierwszych dni są straszne, jakieś dziwne i niezrozumiałe. Takimi były one przynajmniej dla mnie. A nie brakło ich: począwszy od piątku, każdy dzień przynosił nowe wypadki i wrażenia, jedno zdarzenie ścigało drugie, a wszystko to było nowe, niezwykłe i groźne, wszystko było zaprzeczeniem dawnego porządku. Chcę więc zacząć od samego początku, wywlec te przeżycia spod zapomnienia i przedstawić je w nagim świetle. Robię ten „przegląd” jakby po raz pierwszy. Gdy tylko rozwinę przed sobą samą obraz tych pierwszych dni, reszta już przyjdzie chyba sama.

Wojnę znać już było właściwie w naszym mieście, tj. w Zduńskiej Woli, w czwartek wieczorem, ja tylko byłam na wszystko ślepa i głucha. Ponieważ nie chciałam wojny, nie wyobrażałam sobie jej możliwości, nie dopuszczałam więc tej myśli do siebie. A w czwartek wieczorem wojna leżała już na twarzach wszystkich, traktowało się ją jako coś nieuchronnego i bliskiego. Ulice były przepełnione, gorączka i podniecenie powszechne; gromady ludzi otaczały oddziały wojska ciągnące ku granicy. Wielu żołnierzy pełnych było animuszu, ale byli też i niektórzy jakby zgaszeni. Zmęczeni na swoich konikach lub w wózkach byli wszyscy. Mówili o wojnie, jakby już była. I rzeczywiście wisiała już w powietrzu, ja jej tylko nie widziałam. I nie tylko ja zresztą… Ale w piątek bomba wybuchła. Rano, gdy okazało się, że jest alarm i nie można wyjść na ulicę, jeszcze się nikomu o niczym nie śniło. Do codziennych alarmów było się przyzwyczajonym, tak i teraz nie przypuszczał nikt niczego nadzwyczajnego. Gdy wreszcie alarm się skończył, a byłam już jego trwaniem porządnie zdenerwowana, poszłam, jak co dzień od trzech tygodni, do biura. Nastrój panował tam bardzo gorący. Podniecenie dosięgło szczytu. Nikt o niczym innym nie rozprawiał, jak o wojnie. Telefon dzwonił bez przerwy, jakkolwiek żadnych połączeń nie można było dostać. Przebąkiwało się, że w razie wojny fabryka będzie pracowała dla dostaw wojskowych. Jednak rozmowy nie trwały długo, gdyż znowu rozległ się przeraźliwy gwizd syren, sygnalizujących alarm. Wszyscy porwali się na równe nogi, a ja pierwsza. Od pierwszej chwili bowiem, odgłos syreny budził we mnie instynktowny lęk, sprawiał mi wprost fizyczny ból, zdawało mi się, że docie[ra] a[…]a [2] zewsząd, nie mogłam przed nim uciec. Odbijał się po prostu we mnie jakby tysiąckrotnym echem. Gdy więc teraz się rozległ, wszyscy po pierwszym zamęcie pobiegli do schronów. Ja oczywiście ze wszystkimi. Owe schrony były to dość długie, dość głębokie rowy podziemne i przekopy; znajdowały się daleko poza obrębem fabryki, na szczerym polu. Było już tam pełno ludzi, przede wszystkim robotników i okolicznych mieszkańców. W pierwszej chwili wszyscy tłoczyli się w głąb rowów, ale ponieważ nic się nie działo, wyszliśmy na powierzchnię. Ale wkrótce rozległ się charakterystyczny terkot idący z góry. Wszyscy zadarli głowy i wymachując rękoma, wskazywali sobie „nasze” samoloty. Ukazywały się one kilkakrotnie, krążąc coraz niżej tak, że wszyscy zaczęli się naraz jakoś dziwnie bać. Ja po prostu obawiałam się podnieść głowę. Wprawdzie wszyscy wołali jeszcze naokoło: „nasi!” i „nasze!”, to jednak,