Rejencja Łódź (Regierungsbezirk Litzmannstadt) [50] 227
była ważna na trzy tygodnie i opłacona w obydwie strony. Odtąd jeździłam pociągiem co dzień w południe, wracałam zaś nazajutrz rano. Raz nawet ojciec po kryjomu przyjechał ze mną na kilka dni. Rozmów rozmaitego bb[…]bb bez liku. Z uwagą aa[…]aa się różnym aa[…]aa „Co mi ta Niemcy” – perorowała [17] np. jakaś gruba baba, wypytując byłego żołnierza polskiego, powracającego z niewoli niemieckiej, którą sobie bardzo wychwalał – „grunt, że dają dobrze jeść. Jak se pan napchasz żołądek, to grunt; a w Polsce to co? Harował człowiek ino!” Podobnego rodzaju sądy wypowiadane były w pociągach bardzo często, przeważnie przez przedstawicieli tej klasy, co owa wieśniaczka. Na ojczyznę machano ręką. Słyszałam jednak i zdania wręcz odwrotne. Raz miałam sposobność przysłuchiwania się dyskusji prowadzonej przez b[yłą] studentkę wysiedloną z Poznańskiego i ex-żołnierza polskiego. Byli to zapaleni patrioci. Opowiadali o represjach wobec Polaków na Pomorzu i w Pozn[ańskiem], o potędze i wyczynach Anglii i o zmartwychwstaniu Polski. Nie byliby jednak prawdziwymi Polakami, gdyby nie poruszyli kwestii żydowskiej. Zarówno owa studentka, jak i żołnierz, byli w obszarach okupowanych przez Rosję i zgadzali się na punkcie zemsty na tamtejszych Żydach „za to, co oni tam naszym robią”. Kobieta jednak uważała, że „wszystko, co ich spotkało, to jeszcze mało” i że „nie szkodzi, jeżeli ci tutaj trochę pocierpią”. Bardzo wiele spotykałam wtedy rodzin polskich wysiedlonych z Wielkopolski i z Pomorza. Większość ich łączyła z nami, żydowskimi pasażerami, wspólne nadzieje na przyszłość.
Pewnego dnia żołnierz na dworcu w Łodzi zatrzymał mnie, obejrzał przepustkę, zgniótł i schował do kieszeni mówiąc, że to jest nic nie warty świstek; następnie kazał mi się w tej chwili wynosić z dworca. Skamieniałam na chwilę, ale wnet porwałam się i pobiegłam za nim. Ale błagania i tłumaczenia nic nie pomogły: bez pardonu brał mnie za kołnierz i odpychał na schody ilekroć usiłowałam mu wyjaśnić, o co chodzi. Nie dawałam jednak za wygraną, rozpacz zaś dodawała mi energii i odwagi. Chcąc nie chcąc, udałam się więc do kancelarii i tam przedłożyłam moją sprawę. Skierowano mnie do dyżurującego urzędnika, który się wreszcie udał ze mną do służbowego pokoju, gdzie siedział ów żołnierz z kilkoma kolegami. Pogadał z nim i ten wreszcie ku mojej uldze, wyciągnął pognieciony świstek papieru. Jednak nie mógł się pozbawić przyjemności przeciągnięcia czerwonym ołówkiem po przepustce, przekreślając jej treść i unieważniając ją. Następnie śmiejąc się i żartując z towarzyszami, podał mi ją. Chociaż mogłam na niej już tylko pojechać do domu, poszłam do komendantury. Siedzieli tam, oprócz jednego, sami przyjemni oficerowie. Wyjaśniłam im, o co chodzi i w jaki sposób przepustka, którą oni wydali, została przez żołnierza przed terminem unieważniona. I pokazałam im wygnieciony świstek. Sprawa została zaraz załatwiona: wypisali mi duplikat, następnie zadzwonili do naczelnika stacji, aby taką a taką przepustkę jutro potwierdził. Nazajutrz więc złożyłam wizytę owemu naczelnikowi, diablo srogiemu człowiekowi. Miał taki zimno-okrutny, przebiegły i szatański wyraz na ciągle ironicznie uśmiechniętej twarzy, że mróz mnie przenikał, ilekroć spojrzał na