RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Generalne Gubernatorstwo Relacje i d...

strona 132 z 764

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 132


84 Dystrykt lubelski [27]

Po obiedzie czy raczej po kolacji przekazałem dzieciom decyzję o opuszczeniu Białej. Dzieci się bardzo zdziwiły, ale zaraz zrozumiały, że widocznie tata wie, co robi. Wielkich przygotowań do drogi nie musiałem czynić. Zameldowałem mojej gospodyni, że wyjeżdżam. Stara zrobiła się nagle bardzo dobra dla mnie. Była bardzo zadowolona, że się mnie pozbędzie, że znowu stanie się właścicielką „komory”, za którą otrzyma kilka złotych. Dodawała mi odwagi, mówiąc, że droga nie jest taka straszna, jak ludzie opowiadają, i że w Warszawie będzie mi o wiele lepiej niż w Białej, gdzie się tak męczę; ona po prostu już nie może patrzeć na moją mękę itd., itd.

Na znak współczucia przysłała mi przez swoją wnuczkę dwa kawałki chleba posmarowane masłem dla młodszych dzieci. Podziękowałem jej za wszystko, co mi zrobiła, do ręki oddałem jej wszystkie rzeczy, których używaliśmy. Kartofle, które mi zostawił sąsiad Pinchas i których nie miałem gdzie ugotować, [38] też oddałem. Co prawda było to dla niej ważne i po prostu wyprosiła je u mnie. Otworzyłem moją paczkę i pokazałem gospodyni jej zawartość, żeby [wiedziała], że ja, broń mnie Boże, nie zapakowałem do niej niczego z jej rzeczy. Otrzymałem odpowiedź, że jej to nie przyszło w ogóle na myśl, bo cóż, nieszczęsny, mogłem wziąć, jeśli „komora” była całkowicie pusta. Dopiero wtedy zauważyłem, że na drzwiach, które prowadziły do mieszkania sąsiada i na których cały czas wisiało kilka starych sukienek, niczego nie ma...

– Jeśli tak – myślę sobie – to stara ma rację z tym, że nie podejrzewa, by w mojej paczce mogło znaleźć się coś z jej rzeczy, skoro przedtem wszystko sprzątnęła według zasady – szanuję i podejrzewam.

Gdy zaczynał się wieczór, wyszliśmy z dziećmi z mieszkania i poszliśmy w kierunku drogi, która wiodła na dworzec, około 3 km za miastem. Chodzić po ulicy można było tylko do szóstej wieczorem. Przed szóstą powinniśmy już być na dworcu. Wieczór był ładny. Na początku zaczął padać bardzo drobniutki śnieżek, potem niebo się wypogodziło i zrobiło się mroźno i twardo pod nogami. Na dworzec przyszliśmy o wpół do szóstej wieczorem. Pociąg do Warszawy miał odjechać dopiero o dziewiątej. Siedzenie na dworcu, który wtedy był pełen wojska, stanowiło dla Żydów dużym cierpienie. Żółte gwiazdy Dawida zostawiliśmy w Białej, żeby nie poznano, że jesteśmy Żydami. To samo zrobili też inni pasażerowie Żydzi, którzy tak jak ja czekali na pociąg do Warszawy. [39] Tym razem Żydzi, biedacy, którzy zamierzali jechać pociągiem, musieli zmienić swój obyczaj gromadzenia się w jednym miejscu, żeby móc się [nawzajem] słuchać. Tym razem jeden Żyd drugiego omijał, jak tylko mógł. Rozmieścili się we wszystkich kątach, cisi, skuleni, nie wydając głosu, wstrzymując się od kaszlu.

Z wyliczeń wynikało, że na przyjazd pociągu trzeba będzie czekać trzy i pół godziny. Ja i moje dzieci też się rozeszliśmy i nie siedzieliśmy razem. Dworzec był oświetlony, piece rozpalone. Nie czuło się zimna, ale byłoby dużo przyjemniej i lepiej marznąć na ulicy, niż siedzieć w jasnej i ciepłej sali dworca. Wyrażenie „siedzieć jak na rozżarzonych węglach” jest zbyt słabe, żeby można je było tu zastosować.