124 Dystrykt lubelski [37]
pracy. Powszechnie sądzono, że posiadanie kart pracy będzie dostateczną rękojmią dla zostania w mieście. Niepokojącym był jedynie fakt, że „pyziaki” szli w sobotę od jednej chałupy do drugiej i proponowali Polakom i Ukraińcom pracę przy założeniu kabla na odcinku Werbkowice–Uchanie, gdzie przecież uprzednio pracowało 600 Żydów. Czuło się coś strasznego w powietrzu, nie można tego jednak było jeszcze zdefiniować.
Następny dzień, niedziela dnia 31 maja, był bodajże najstraszniejszy, jeżeli chodzi o nastrój. Wszystkich ogarnęła jakaś nerwowa krzątanina. Przygotowywano tobołki. Kobiety piekły chleb. Nikt nie gotował. Przed gmachem Rady Żyd[owskiej] gromadził się tłum. Wszyscy chcieli wiedzieć, jak sprawa stoi. Pocieszano się, że może jednak w ostatniej chwili uda się to niebezpieczeństwo zażegnać. Bezładna bieganina, bez celu i sensu. Niektórzy sprawdzali swe uprzednio wybudowane kryjówki (budowano je w okresie od połowy kwietnia do „akcji” – gdzie się dało – ja np. wiem, że zamurowywano ściany, robiono tajemne przejścia, podziemne „lochy”, my znów, mieszkając na strychu przy ul. Staszica 5, zrobiliśmy kryjówkę przez wyrżnięcie deski z podłogi strychu i ulokowanie się w powale, tj. przestrzeni między podłogą strychu a sufitem pod nim znajdującego się mieszkania). Wszędzie widać było grupki kobiet i mężczyzn. Rozprawiano nerwowo o „akcji”, przy czym nikt nie pojmował sensu tego strasznego słowa. Dziwne, że pewne niewiele mówiące słowa nabierają wprost makabrycznego sensu w praktyce hitlerowskiej. Pod płaszczykiem pewnych dopuszczalnych (oczywiście w praktyce hitlerowskiej) czynów, przeprowadzono niesłychaną w dziejach ludzkości masakrę cywilnej ludności. Wszyscy byli zmartwieni. Właściwie nie mogę znaleźć najbardziej trafnego określenia na ten stan psychiczny. Mam wrażenie, że wszyscy znajdowali się w stanie niezupełnej poczytalności. Nikt nie był zdolny zastanowić się nad wytworzoną sytuacją, wczuć się w nią. Władze umysłowe były „zachloroformowane”. Wszędzie węzełki i toboły. Niektórzy stoją u progu obłędu. Wyziera im z oczu obłędny, dziki strach. Wszędzie się słyszy:
– M’myz hubn rachmim, m’myz hubn hylef, m’myz reasn kwurem, zołn dy ełtern zych far yndz aansztełn214.
Po obiedzie nastąpiło chwilowe odprężenie. Prezes Brand miał się wyrazić: – Der az hot gepłact215. – Ktoś widział judenratników wyjeżdżających gdzieś za miasto. Przypuszczano, że próbują oni jeszcze w ostatniej chwili coś zrobić, interweniować, pomóc, przekupić. Chciałabym jeszcze nadmienić, że słyszałam (nie ręczę za autentyczność), że prezes Brand nie chciał się początkowo zgodzić na dostarczenie kontyngentu Żydów i miał się przy tym wyrazić: