Rozdział II. Getto – organizacja i warunki życia [41] 249
czuły. Postanowiłem przecierpieć kilka dni i poczekać na wybawienie. Kobieta wychodziła każdego ranka i wracała około szóstej, siódmej [wieczorem]. Jak wyjaśniała, robiła wszystko, byśmy wyjechali do Warszawy. Po tygodniu oświadczyła, że z tych starań nic nie wyszło i jedynym rozwiązaniem jest to, by jej brat zgodził się dowieźć nas swoim wozem i koniem do granicy w Głownie. Tam mieliśmy już [łatwo] znaleźć podwodę, bo to była już Gubernia. Po wielu pertraktacjach jej brat i jego syn zgodzili się nas przewieźć 38 kilometrów za 100 marek od osoby. Była to hucpa571 jakich mało. Negocjowaliśmy z nim jeszcze raz i zszedł [specjalnie] dla nas do 65 marek. Od pozostałych miał wziąć tyle, ile uznał za stosowne. Prócz nas i jego siostry z dwojgiem dzieci, miał jeszcze zabrać pięciu czy sześciu pasażerów. Podróż wyznaczył na sobotę po południu, ponieważ w niedzielę wieczorem musiał wrócić. Umówionego dnia przyszedł o drugiej i powiedział, że jego syn zaprzągł już konia. Zażądał zapłaty z góry, mówiąc, że bez niej nie zabierze pakunków. Znów długo się spieraliśmy i wreszcie przystał na to, że najpierw weźmie 45 marek, a resztę dostanie w Głownie. Wrzucił na wóz nasze pakunki bez ładu i składu i kazał nam dojść pieszo do pewnego miejsca na Brzezińskiej – jakieś pięć i pół, sześć kilometrów, gdzie mieliśmy się spotkać. Robił to ze względów bezpieczeństwa. Zrobiłem to, o co prosił. Żona i ja poszliśmy osobno, zakrywając żółte łaty [naszyte] na piersi i na plecach. Syn [woźnicy] szedł przodem, pokazując nam drogę. Wóz z paczkami, siostrą [woźnicy] i jej dwojgiem dzieci jechał zygzakiem opłotkami, bardzo wolno, aa[...]aa nie znał drogi. Kiedy doszliśmy do parkanu cmentarza żydowskiego, zobaczyliśmy, że stoi tam wóz, a obok niego kilka nieznajomych osób rozmawia z chrześcijańskim woźnicą , który miał podawać się za furmana, właściciela wozu i konia. [6] Prawdziwy woźnica stał z boku. Otworzyli mój największy bagaż i przeszukiwali go, rozrzucając [wokół]. Oblewał mnie zimny pot i wstrząsały dreszcze przerażenia. Nie podchodziłem do wozu, bo zabraliby mnie wraz z bagażami na gestapo. Po pewnym czasie dostrzegłem z daleka, że wóz ruszył w stronę Brzezińskiej, a dwie nieznane osoby zawróciły w stronę Łodzi. Jedna z nich była w mundurze oficera, a druga w cywilnym ubraniu. W rękach mieli kilka paczek. Znaczy się, wzięli sobie to, co im się podobało. Odetchnąłem i poszedłem dalej. Zaczął padać bardzo mokry i gęsty śnieg, wiał wiatr. Zaczęła się taka zawierucha, że nie sposób było iść. Szkapa stanęła na dziesięć minut i nie chciała albo nie mogła postąpić ani kroku dalej. My, pasażerowie, posuwaliśmy się z ogromnym wysiłkiem. Umęczeni ledwośmy dotarli do punktu, w którym woźnica pozwolił nam wsiąść na furę. Zaraz jednak zaprotestował, bo bez nas koń ledwo ciągnął, musieliśmy więc, wyczerpani, dalej iść pieszo. Przy okazji otworzyłem mój bagaż, żeby się przekonać, czego w nim brakuje. Dostrzegłem natychmiast, że nie ma: dużej skórzanej teczki, wartego kilkaset złotych czterdziestoośmioczęściowego