10 Rozdział I. Od początku wojny do zamknięcia getta [2]
widział na [4] Śródmiejskiej, jak w tłum spadło dwóch skoczków spadochronowych. Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, znikli i nie złapano ich.
Ja ciągle uważałam to wszystko za świetną zabawę, chociaż wstydziłabym się do tego przyznać. W domu wszyscy byli podnieceni atmosferą wojenną, dawali się ponosić entuzjazmowi i nawet ojciec, wielki realista, nie zdawał sobie sprawy z tego, co nam grozi. Mowy wieczorne pułkownika Umiastowskiego, nabrzmiały łzami głos spikerki, gdy mówiła o bohatersko broniącej się w Gdańsku załodze Westerplatte, wreszcie nawet suche komunikaty sztabu były zbyt przekonywające, żeby im nie ulec.
Na letniskach pod Łodzią wszyscy pozostali, z myślą, że jeśli wojna wybuchnie, to miasta będą bombardowane, bezpieczniej więc zostać na wsi. Tymczasem już pierwszego dnia wojny bombardowano wiele wsi i letnisk i wszędzie prawie było kilka ofiar. To wywołało wielki popłoch i cała ludność z miasta zaczęła na gwałt ściągać do Łodzi. [5] Wszyscy chcieli jak najszybciej za wszelką cenę dostać się do domu. Toteż w tych pierwszych dniach wszystkie drogi i szosy zapełnione były wozami i pieszymi masowo wracającymi z letnisk do Łodzi. Ludzie nie zważali na samoloty latające nad głową, na grożące niebezpieczeństwo, tylko szli, niosąc swój dobytek.
Sygnały nadawane przez radio podczas nalotów podminowywały jeszcze atmosferę. W niedzielę 3-ciego września dowiedzieliśmy się przez radio i z gazet o wypowiedzeniu przez Anglię wojny Niemcom. Krótko potem wypowiedziała Francja wojnę Niemcom. Tłum na ulicy śpiewał Marsyliankę. „Teraz zwycięstwo pewne” mówili wszyscy.
W miarę jak przenikały wiadomości z frontu, rósł niepokój. Trzeba było porzucić entuzjazm i wielkie słowa i zdać sobie sprawę z tego, że Niemcy się jednak zbliżają. Przez ten cały czas byłam, jak wszyscy zresztą, tak przejęta uroczystością i powagą chwili, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się doprawdy dzieje. Czwartego dnia wojny, w poniedziałek, dowiedzieliśmy się, że znajomi [6] wynajęli auto i wszystko zostawiwszy w mieszkaniu opuścili Łódź. Było wiele podobnych wypadków. Musiałam sobie wówczas uświadomić, że front się zbliża. Nie zachwiało to jednak mojej wiary w zwycięstwo Polaków, chociaż ojciec przekonywał mnie, że tak nie będzie. Tego dnia zaczęli rodzice poważnie myśleć o wyjeździe na wschód. Perspektywa wyjazdu gdzieś daleko do Równego lub Baranowicz, i przeżycie tam całej zawieruchy wojennej pociągała mnie bardzo. Uważałam to za jeszcze jedno urozmaicenie wojenne.
We wtorek niespodziewanie odwiedziła mnie koleżanka ze Zduńskiej Woli. Przyszła, z początku nic nie mówiła, nagle zaczęła płakać. Potem opowiedziała, że już 3 dni są w drodze. Ich miasto, jak i wiele okolicznych, ogarnięte pożarem. Trzy dni uciekają pod gradem bomb, cały majątek zostawili. Na jej oczach wiele ludzi zostało rozszarpanych przez bomby. Wreszcie „szczęśliwie” udało im się dotrzeć do Łodzi. W ciągu tych trzech dni pozbawieni zostali majątku i dachu nad głową.