Rozdział I. Od początku wojny do zamknięcia getta [2] 11
[7] Nie mogłam jej patrzeć w oczy. To wszystko ja traktowałam jak dobrą zabawę! W tej chwili pojęłam, że wojna to nie tylko porywające, płomienne przemówienia, nie tylko podniecenie i niecodzienność. Ujrzałam pierwsze, nie poległe na „polu chwały” ofiary wojny, ludzi, których ona pozbawiła domu i mienia.
Pod wpływem tych opowiadań umocniło się w ojcu postanowienie wyjazdu. Znów zaczął snuć plany. Nadeszła jednak noc, która położyła kres wszystkim planom.
Noc z 5-tego na 6-tego września.
Około 2-ej wyrwał nas ze snu silny dzwonek do drzwi. Otworzyliśmy. To przyszli sąsiedzi. Twarze mieli rozgorączkowane i niespokojne. Powiedzieli, że Niemcy są już niedaleko. Przez radio kazali wszystkim mężczyznom opuścić miasto21. Teraz wszyscy uciekają. Oni też idą. Przyszli zapytać ojca, czy idzie z nimi. To spadło tak nagle, że nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Niemcy w Łodzi? – taka ewentualność mi przez cały czas jeszcze nie przyszła na myśl. Tymczasem po [8] kilku minutach zaczęła napływać do nas rodzina. Wszyscy z tym samym: „Iść czy nie iść?” Wszyscy z plecakami lub walizkami. Wujkowie i kuzynowie, młodzi i starsi z żonami i dziećmi, wszyscy zapełnili wkrótce cały pokój. Byłam jeszcze tak oszołomiona, że nie mogłam sobie z niczego zdać sprawy. Wyszłam na balkon i nagle bez wytłumaczeń zrozumiałam. To, co zobaczyłam, podziałało jak kubeł zimnej wody na głowę, i wszystko teraz przeniknęło do mojej świadomości. Pode mną rozciągała się ulica zatłoczona ludźmi i wozami. Wszystko ciągnęło w kierunku Rynku Bałuckiego. Wozy z rzeczami, kobiety z dziećmi w wózkach i na rękach, mężczyźni z tobołkami. Wśród tego gnali chłopi bydło. Głosy krów i kóz mieszały się z płaczem dzieci. Zdawało się, że co żyje ucieka z miasta. Wojna, która dotychczas w mojej wyobraźni była polem bitwy, stała się nagle ucieczką.
Kiedy wróciłam do pokoju, zastałam jeszcze spór. Nikt nie mógł się zdecydować. „Iść albo nie iść” – to była wtedy kwestia, jak: „Żyć albo nie żyć”. Ojciec trzymał się kurczowo [9] stołu, jakby się bał, że go ktoś siłą wyciągnie i mówił: „nie pójdę. Jak umrzeć, to u siebie w domu. Póki mnie siłą nie wyrzucą, nie odejdę z domu”. Inni stopniowo decydują się na to samo. Wielu znajomych wstąpiło, i widząc, że nasi nie idą, poszli sami. I u nas wciąż jeszcze rozlegały się głosy: „A może by jednak iść”. Obawa przed Niemcami była tak wielka, jak przed jakimś legendarnym potworem. Mnie wydawało się, że po prostu przyjdą i wszystkich wystrzelają. W końcu nasi rozeszli się do domów. A ulicą wciąż jeszcze ciągnęły tłumy. Zdawało się, że żywa dusza nie pozostanie w mieście, i w tej chwili nie iść było taką samą odwagą jak iść. Dopiero około 5-ej tłum zaczął rzednąć. O 8-ej rano ulicą Nowomiejską ciągnęły jeszcze poszczególne wozy i ludzie, przeważnie Polacy, rodziny oficerów. Pozostałe ulice miasta były opustoszałe. Tej nocy myślano już, że Niemcy lada chwila wkroczą do Łodzi. Okazało się, że są dopiero w okolicy Sieradza.