Kobiety [25] 219
domu urządziła dla [nic]h kuchnię, gdzie codziennie otrzymywali śniadania, obiady — przeważnie jednodaniowe i kolacje. Posiłki były smaczne i pożywne. Jeśli nie starczyło produktów, otrzymanych od Komitetu Obywatelskiego, urządzano prywatną zbiórkę żywnościową wśród lokatorów. O istnieniu tej kuchni rozgłaszały po mieście ko[mu]nikaty radiowe i lista konsumentów — pogorzel[ców] i uchodźców powiększała z dniem każdym [o ki]lka[dz]iesiąt osób. Jednakże wydawanie li tylko [posił]ków [p]ani B. uważała za połowiczną pomoc. [N]ie istnia[ł]y jeszcze wówczas punkty i byli więc bez dachu nad głową, do schronów nie wszędzie chciano ich wpuścić. Pani B. wynajęła w sąsiednim domu wielką salę i urządziła tam prowizoryczny dom noclegowy dla uchodźców. Opiekowała się ich stanem zdrowotnym i higienicznym, niosła im pomoc w najszerszym zakresie. Nie tylko im. Okazywała także pomoc żołnierzom–uciekini[er]om, którzy ukrywali się wówczas w ich domu. Sypiali oni na schodach. Pani B. dostarczała im jedzenia i odzieży.
Mijały dni. Niemcy zbliżyli się do Warszawy, oblężyli ją. Naloty stawały się coraz częstsze, coraz groźniejsze w [42] swej intensywności. Padł rozkaz nie poddania się, bronienia Warszawy nawet ulicami, walki o każdą piędź ziemi. Warszawa broniła się też bohatersko przez 10 dni. W tym czasie pani B. rzadko wracała do domu. Siedziała w swej dyżurce i póki czynne były telefony komunikowała się z Główną Komendą O.P.L., spełni[ała] z bezinteresowną ofiarnością wszelkie ich rozkazy. Nastały dni 26 i 27 września. Przez 48 godzin bez przerwy trwało tragiczne bombardowanie. Istny potop burzących i zapalających bomb zalał Warszawę. Domy waliły się w gruzy, płonęły, a o pomocy nie mogło być mo[w]y, bowiem wskutek zrujnowania bombą przewodów kanalizacyjnych brakło w wielu dzielnicach wody. Pani B. widziała, jak płonął pl. Grzybowski, Marszałkowska, Królewska, Graniczna. Jej dom stał nienaruszony w tym gąszczu płomieni, jak ostatnia redut[a]. Przez 48 godzin Pani B. bez wytchnienia trwała na swym posterunku, dawała zlecenia, niosła pomoc rannym sprowadza[nym] z ulicy. W swojej dyżurce urządziła ona ambulatorium, zaopatrzone w bogatą apteczk[ę.] Czujna i przewidująca zorganizowała „[pog]otowie domowe”. W wypadkach cięższego zranienia wymagającego zdaniem jej natychmiastowej inter[w]encji [ch]irurga odsyłała pacjentów do szpitala na noszach, podtrzymywanych przez mężczyzn z domów pod jej komendą.
Pod wieczór dnia 27 września na dach jej domu spadło kilka zapalających bomb. Choć straż O.P.L. zdołała w porę ugasić ogień, los domu był przesądzony. Paliły się bowiem domy sąsiednie z obu stron, płomieni[e] objęły niszczycielskim pierścieniem dom pani B. Ludzie rzucili się na ratunek swych rzeczy. Ale komendant, pani B., nie myślała wówczas o sobie. Mieszkanie jej mieściło się na trzecim piętrze. Mąż jej był na górze, wynosił, co się tylko dało ocalić. A ona stała w dyżurce, z pełną rozpaczy bezsilnością [43] przyglądała się, jak ginie twór pracy ludzi — na koniec