Kobiety [25] 223
W tym okresie pani H. nieraz musiała chodzić do Ubezpieczalni45 na Mariańską. Pewnego dnia była tam właśnie podczas nalotu. Bomba wpadła wówczas (daty dokładnie nie pamięta) do redakcji „Kuriera Porannego”46 — było wiele ofiar. Rannych zaczęto [49] sprowadzać do ambulatorium Ubezpieczal[ni.] [B]yło ich tak wiele, że niebawem nie starczyło dla nich miejsc na piętrach i trzeba było zwolnić poczekalnię. Wszyscy więc, którzy się tam ukryli musieli wyjść na ulicę. Pani H. biegała nachylona pod murami wśród odprysków bomb, w groźniejszych chwilach kryła się do bram. Tego dnia nalot trwał dość długo: A kiedy pani H. wracała do domu, co parę kroków spotykała mężczyzn prowadzących na noszach rannych, oparzonych, zabitych.
Gdy alarm dosięgał ją w domu, pani H. schodziła do bramy lub na parter do sieni. Schronu unikała. Lęk — on miał dla mnie zapach śmierci, bała[m] się, mó[wi] pani H.
Dnia 6 września mąż pani H. opuścił Warszawę. Wraz z nim wyszli wówczas wszyscy mężczyźni z ich domu. Pozostał jedynie komendant O.P.L.
Pani H. znosiła dzielnie samotność. Czas przeplatała sprawami osobistymi i społecznymi. Zakres jej funkcji w O.P.L. rozszerzył się, praca przyjęła charakter k[o]nkretn[i]ejszy i bardziej odpowiedzialny.
Około 10 września na terenie domu pani H. zjawili się pierwsi uciekinierzy z Łodzi. Wyłoniony doraźni[e] Komitet Pomocy zajął się ich losem, urządził dla nich jadłodajnię, starał się o miejsca, noclegowe dla nich. Pani H. nie brała czynnego udziału w Komitecie Pomocy, ale często z własnych zapasów gotowała i udzielała indywidualnie pomocy przybyłym uchodźcom.
Płynęły dni. Nastał tragiczny dzień 25 września. Była godzina 11 rano. Pani H. zajęta była o tej porze w domu. Naraz, sygnał alarmowy [50] syre[n] wypędził ją z mieszkania. Zbiegła na korytarz prawej klatki frontowej. Skupiło się tam kilkadziesiąt osób: lokatorów i przygodnych przechodniów. Pani H. rozmawiała z młodym sąsiadem, gdy nagle pchnięta jakąś odruchową siłą przeszła do sieni naprzeciwko. Zdążyła zaledwie przestąpić próg, gdy ogłuszający huk wstrząsnął domem. Burząca bomba wpadła łukiem przez frontowe okno pierwszego piętra do sieni, na miejsce, gdzie stała właśnie przed chwilą. Lawina gruzów potoczyła się z potworną siłą, grzebiąc chroniącą się tam gromadę ludzi. Ocaleni rzucili się bezzwłocznie na ratunek. Niepomna własnego zagrożenia pani H. odrzucała gruzy, wyciągała spod całunu cegieł rannych, przynosiła im wodę, cuciła ich, zmywała rany, pomagała przenosić ich do ambulatorium mieszczącego się w sąsiednim domu. Nalot wciąż trwał, padał istny deszcz kul. W pewnej chwili ktoś z sąsiadów krzyknął: „pali się na górnych piętrach!” Snać wraz z burzącą albo krótko po niej wpadła paląc[a] bomba na strych i dopiero