242 Kobiety [25]
sza furmanka wojskowa, za nią druga, trzecia, dziesiąta. Wozy sunęły niekończącym się sznur[e]m — a na każdym siedziało kilku żołnierzy. Pani G. stała przykuta do okien[ka] przez długie godziny i dopiero kiedy [świt] rozrzedził ciemności wyszła przed [bramę]. Wozy wciąż jechały, wyłaniały się a[...]a zza horyzontu zachodniego i napeł[niły og]romną ciszą jakim[ś] budzącym niepokój a[...]a. Pani G. przyjrzała się żołni[erzom] — ich wygląd tchnął zmęczeniem [i rez]ygnacją. Dokąd — zagadnęła jednego. [N]a wschód — odpowiedział. A drugi dorzucił: Warszawa stracona. Było już daleko po południu, gdy ostat[ni] wóz wojskowy minął dom pani G. Tego dnia miasto obiegł komentarz: Polacy odstępują od Warszawy, koncentrują wojska nad brzegiem Bugu i tam tworzą główny front.
Wypadki toczyły się z błyskawiczną szybkością. „Z góry” padały coraz nowe rozkazy do ludności. Dnia 7 września radio odwołało apel pułkownika Umiastowskiego. Prezydent miasta Stefan Starzyński wzywał wychodźców [85] do powrotu. Byli potrzebni do obrony Warszawy. Bo właśnie Niemcy stali już na przedpolach stolicy i rozległo się hasło obrony ulicznej miasta. Ci, których w drodze doszedł głos prez[ydenta] Starzyńskiego i mogli się jeszcze cofnąć, wrócili. Wrócił także po kilku dniach mąż pani G.
W mieście zakipiało od przygotowań obronnych. Rozdzierano ulice rowami pod barykady. Kopali mężczyźni, kobiety, młodzi, starzy, dzieci. Przed domem pani G. wyrosła także potężna pół piętrowa barykada, „twierdza” z łóżek żelaznych, mebli i wielu innych ciężkich przedmiotów. Pan[i] G. nie brała udziału w kopaniu rowów ulicznych, ale nadal gorliwie pełniła swe funkcje członkini O.P.L. A tymczasem „służba” [s]tawała się trudniejsza, coraz więcej spadało na nią obowiązków, gdyż dom opustoszał nagle niemal zupełnie. Powód był nastę[pują]c[y]. Do domu pani G. przybyli żołnierze i na drugim piętrze, na balkonie, w[ychod]zącym na plac, graniczący z gmach[ami r]ządowymi, ustawili zenitówkę. Podcz[as n]al[ot]ów wywiązywała się gorąca st[rzelan]ina przeciwlotnicza. Ale amunicj[i s]tarczyło zaledwie na kilka dni i potem żołnierze odeszli.
Pani G. wytrwała dzielnie na posterunku O.P.L. aż do 25 września. Około godziny 4 p[o] p[południu] tego dnia pani G. stała w bramie, gdy przeciągły gwizd syreny zasygnalizował nalot. I już w ostatnie tony sygnału wdarły się zgrzyty warkotu motorów samolotowych. Bombowce, niby ciemne obłoki, sunęły nisko, detonacje zrzucanych bomb raz po raz rozdzierały powietrze. Nalot trwał kilka godzin aż do zmroku. Kiedy po odwołaniu [86] alarmu pani G. wyszła na ulicę ujrzała niesamowity widok. Z dachów sąsiednich domów biły w niebo, skłębione z dymem, płomienie pożarów, ludzie w panicznym chaosie wynosili walizki, tłumoki, pojedyncze przedmioty, brali je na plecy, do ręk[i] i uciekali dokąd kto mógł. Ale już przy pierwszej przecznicy wyrosła przed nimi dymiąca góra gruzów i zgliszcz po zburzonych domach. Ludzie rozpierzchli się, gubili się po drodze; okrzyki: „gdzie jesteś”, „ostrożnie, dziecko!” „prędzej, tędy wolna droga” — rozdzierającym echem [d]ochodziły z dala. Pani G. stała zdrętwiała z bólu, jakby rażona paraliżem.