RRRR-MM-DD
Usuń formularz

Getto warszawskie

strona 284 z 597

Osobypokaż wszystkie

Miejscapokaż wszystkie

Pojęciapokaż wszystkie

Przypisypokaż wszystkie

Szukaj
Słownik
Szukaj w tym dokumencie

Transkrypt, strona 284


Kobiety [25] 257

Dookoła łóżka, zwykłe i polowe, łóżka zaimprowizowane z desek; istna powódź tych łóżek, a tak ciasno zsunięte. Na sali snuły się, jak białe widma trzy pielęgniarki.

— „Co się stało?ˮ — pani D. spytała „siostrę”.

— „Rana w nogiˮ — zadźwięczała nerwowo odpowiedź.

— „A mąż mój? Gdzie jest? Co z nim?ˮ

— „Nie wiem na razieˮ — każde słowo cięło panią [D.] jak ostrze szkła. Dopiero po dwóch dniach dowiedziała się, że męża również sprowadzono do szpitala: miał poważne ogólne obrażenia.

Na salę wnoszono wciąż nowych pacjentów: wszyscy ofiary bombardowania. Układano ich jak bądź i gdzie bądź, a gdy tu zabrakło już miejsca, umieszczono rannych na korytarzach, w hallach, wykorzystywano każdy kąt. Jęki i majaczenia chorych zalewały się w jakąś makabryczną melodię. W powietrzu unosiła się woń krwi i śmierci.

Wkrótce zabrakło w szpitalu miejsc, łóżek, pościeli. Ludzie umierali wskutek braku pomocy lekarskiej, środków opatrunkowych i niedożywiania. Chorzy po prostu głodowali. Można było wprawdzie otrzymywać paczki z zewnątrz od rodziny lub przyjaciół, ale paczki nie zawsze dochodziły do pacjenta. Pani D. prócz siostry nie miała nikogo z rodziny w Warszawie, a siostra zginęła w owej tragicznej katastrofie zburzenia 27 września. To też na początku cierpiała głód i dopiero, kiedy mąż jej opuścił szpital — o 4 tygodnie wcześniej, aniżeli ona — jej sytuacja pod tym względem zmieniła się na lepsze.

Starał [116] się on bowiem o zapomogę dla pogorzelców w Ko[misji] Koord[ynacyjnej], poza tym zasięgał pożyczek drobnych i za te pieniądze kupował dla niej żywność. Pani D. przeleżała w szpitalu do początku stycznia 1940 r. Gdy opuszczała go, nie była jeszcze zupełnie zdrowa: nie odzyskała władzy w nogach o tyle, by móc stawiać pewne kroki. Przez dłuższy czas musiała stopniowo ćwiczyć się i wprawiać w chodzeniu. W takim stanie nie mogła myśleć o żadnym zajęciu.

A byli zupełnie zrujnowani. Nie mieli z czego żyć, nie mieli pieniędzy na mieszkanie. Zamieszkali więc na punkcie, w mieszanym otoczeniu pogorzelców i uchodźców. Swój skrawek podłogi pani D. ogrodziła z trzech stron zasłoną, stwarzając sobie złudzenie „własnego pokoju”. A w tym „pokoju” ustawiła jedno łóżko (pryczę), niewielką skrzynię, zastępującą szafę, stół i umywalnię. Punkt przypominał małe miasteczko: ścierały się tam charaktery, tradycje a[...]a, ambicje życiowe, nawyki kulturalne. W tym ognisku nędzy społecznej rozkładały się życia ludzkie, kwitły kradzieże i denuncjacje, wykolejone zamysły zrodzone z desperacji. Pani D. poznała tam życie od strony, kiedy staje się ono prawdziwym przekleństwem. Jednak mimo wszystko pragnęła żyć, wytrwać. Z godnością znosiła więc swą nędzę. Przyznano im dwie zupy dziennie z kuchni ludowej. A mąż jej jakimś dorywczym zajęciem zarab[ia]ł tyle, że mogli sobie dokupić chleba.

W kwietniu 1940 r. życie uśmiechnęło się do pani D. Czuła się już dobrze, wszczęła więc energiczne zabiegi o jakieś zajęcie. Zwracała się do kierowników róż-