278 Kobiety [25]
na początku ghetta kupował. Chleb — o niego walczono [157] przede wszystkim. I o tłuszcze. Ceny chleba rosły z anarchistyczną dezynwolturą. Ale ludzie kupowali go mimo to, robili nawet zapasy pieczywa. Żydzi — dorośli i dzieci — rzucili się do handlu chlebem, szmuglowali go z „tamtej strony”. „Sitek89 kilowy, dwukilowy! Chleby biały, skierniewicki, luksusowy” — głosy sprzedawców napełniały huczącym gwarem ulicę. A ludzie kupowali, kupowali, kupowali.
Pani Kr. śledziła z natężoną uwagą te nowe objawy ghettowego życia i doszła do wniosku, że handel chlebem może się stać drogą jej odrodzenia materialnego. Swoje stoisko z bazaru przeniosła więc przed dom, w którym mieszkała i zaczęła wraz z siostrami sprzedawać pieczywo. Ciężka to była praca. Wstawała o świcie i z jedną z swych sióstr biegała do piekarza po chleby — białe, sitkowe, razowe. Dźwigały same kosze naładowane pieczywem i dysząc, oblane potem, przynosiły je do domu. A tymczasem trzecia siostra rozstawiała stoisko przed bramą i rozkładała towar. A one pędziły z powrotem po nowe chleby. I tak trzy, cztery razy dziennie. W godzinach wzmożonego ruchu konsumpcyjnego wszystkie trzy stały przy stoisku. Trzeba było pilnować, by któryś z kupujących, albo jakiś ulicznik nie ściągnął chleba. Zdarzyło się tam kilka razy. A potem ciężko było nadrobić stratę.
Ograniczone środki pieniężne hamowały wzrost skali handlu. Pani Kr. korzystała wprawdzie co dzień ze stuzłotowego kredytu piekarza, który ułatwiał jej obrót, tym niemniej nie mogła rozszerzyć ram rozwojowych interesu. Ich zarobki dzienne dochodziły do 20–25 złotych dziennie. Dla trzech rodzin, liczących każda po trzy osoby, suma ta nawet przy ówczesnym [158] poziomie cen (bochenek chleba około trzech, trzech i pół złotego) mogła zaledwie starczyć na zaspokojenie najkonieczniejszych potrzeb. Tym niemniej były szczęśliwe: przynajmniej chleba miały pod dostatkiem. Był to ostatni okres sytości pani Kr. i jej rodziny w czasie wojny.
W sierpniu 1941 r. raptownie odmieniło się życie pani Kr. i zaczęło się już niepohamowanym pędem staczać w przepaść nędzy. Zachowała wówczas na tyfus plamisty — i jej choroba zapoczątkowała właśnie korowód nieszczęść rodzimych. Nie miała pieniędzy, by się móc leczyć i dobrze odżywiać. Raz jeden tylko przyszedł doktór, skierowany przez Komitet Domowy, ale już na lekarstwo, przepisane przez[eń], a drogie, bo kosztować miało 22 złote, nie znalazły się w kasie Komitetu Domowego pieniądze. A ona ich także nie miała. Leżała wię[c] zdana na przypadek losu oraz dorywczą pom[oc] sąsiadów. Po dwóch tygodniach wstała i od ra[z]u rzuciła się w wir pracy. Znów wstawała o godzinie piątej rano, biegała do piekarza, raz, drugi, trzeci, i dźwigała kosze pełne chlebów, pomagała siostrze przy stoisku — klientek, którym zanosiły do domu pieczywo miały kilka zaledwie — a po powrocie do domu padała na łóżko na wpół przytomna z wyczerpania i niedosytu. Po kilku dniach zmogła ją słabość i znów przykuła na dwa tygodnie do łóżka.