wszyscy byli ciepło ubrani. Była to przeważnie biedota, ale można było zauważyć twarze inteligenckie i ludzi dobrze ubranych. Konwojowani byli przez Litwinów i gestapowców z nahajkami w rękach. Milczenie zostało nakazane pod karą śmierci. Takich partii przesunęło się w ciągu 3-ch dni kilka. Wrażenie było kolosalne. To nie był już strach, to była bezsilna wściekłość człowieka w klatce, który nie ma możliwości obrony albo ucieczki. Musi stać i czekać, aż siepacze przyjdą po niego, by go zabrać na śmierć. Byliśmy przekonani, że i nas czeka ten sam los. Te noce były nie do przeżycia. Siedzieliśmy przez cały czas w oknie i wypatrywaliśmy. Czy przyjdą po nas, czy chwila nasza jeszcze nie nadeszła. Ciszy nocnej i słońcu zadawaliśmy rozpaczliwe pytania, czy wyrok już będzie wykonany, czy przedłużą się dni nasze... Noc śmiała się do nas gwiazdami, dzień szklił się promieniami słonecznymi w szybach naszego okna, skąd wyglądaliśmy. Następne jednak 2 dni były spokojne na zewnątrz, ale najbardziej niepokojące przeczucia nurtowały wewnątrz nas. Nie zaznaliśmy spokoju, nie rozbieraliśmy się, nie spaliśmy. Przygotowywaliśmy się na śmierć. Trzeciego dnia przyszedł znajomy Polak, inżynier, i powiedział, że nazajutrz, wie o tym ze źródeł miarodajnych, utworzone będzie getto. Czuwaliśmy całą noc. I rzeczywiście, krótko po północy usłyszałam tętent zjeżdżających się koni i na tle zupełnej ciszy ciężkie kroki Litwinów. Nie wiedziałam, co to ma znaczyć. Wiedziałam jednak, że wyloty ulic, dom, w którym przebywałam, jak i sąsiednie, obstawione są przez policję pieszą i konną. Tak doczekałam rana, kiedy do domu naprzeciwko wszedł oficer litewski i żołnierz z karabinem, a po niecałej pół godzinie wyszło stamtąd kilku znajomych Żydów z tobołkami i walizkami. Straszna była chwila, kiedy zbliżali się do wylotu ulicy. W którą stronę pójdą. Na Ponary, czy do dzielnicy żydowskiej. Na śmierć czy na życie. Skręcili w stronę dzielnicy żydowskiej. Po raz pierwszy od ciągnących się w nieskończoność dni i nocy odetchnęłam. Wydawało nam się, że getto to zbawienie, to bezpieczeństwo dla życia. Pomyliliśmy się niestety. W następnych paru godzinach widziałam przez okno coraz więcej znajomych z różnych ulic, tak samo z dziećmi, tobołkami i paczkami. Machaliśmy do siebie rękoma i pozdrawialiśmy się wzajemnie. Około godziny pierwszej przyszedł do nas młody Litwin z pretensją, że z naszego domu wyniesiono walizkę (niektórzy Żydzi oddali rzeczy aryjczykom). Niby to wskutek tego kazał nam opuścić mieszkanie. Wobec tego, że nie byłam u siebie, lecz u przyjaciół, poprosiłam go, by mi pozwolił na powrót do domu po moje rzeczy. Litwin nie zgodził się. Poszłam jak byłam. Na ulicach stali Niemcy i ludność aryjska i przyglądali się nam. Na niektórych twarzach malowało się współczucie, na innych zadowolenie. Odprowadzono nas na podwórze jednego komisariatu, gdzie w ciągu dwóch godzin sformułowała się większa partia ludzi, skąd poprowadzono nas na ulicę Straszuna i puszczono samopas. W międzyczasie deszcz zaczął lać strumieniami. Zaczęliśmy się lokować po bramach i schodach, by się uchronić przed ulewą. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że muszę tu zostać i że nic nie mam. Wówczas jakimś impulsem gnana wybiegłam na ulicę w nadziei, że może uda mi się moje rzeczy uratować. Deszcz przestał padać. Zoba-