się panoszą, mają swoich pośredników, naganiaczy, szpicli, wyznaczają łapówki, haracze, zarabiają, żerują na nieszczęściu słabszych.
1/9. Jak żyć? Pracować nie można, bo wszędzie wyrzucają. Spać nie można, bo w nocy rewizje, aresztowania, wyłapywania do robót trwają. Zresztą mieszkanie zostało skonfiskowane przez Ukraińców, którzy dobrodusznie zostawili nam 7 dni czasu do przeprowadzenia się. Ale co będzie za 7 dni, nie wiem. Nikt mnie nigdzie nie przyjmie. Na pośredników nie mam pieniędzy, a jeśli nawet bez pośredników znajdzie się jakieś pomieszczenie, to trzeba zapłacić komorne 5-6 miesięcy z góry. Mój cały majątek, to pożyczone 100 rubli, czyli 20 zł, czyli 10 marek. Jeść? Z dnia na dzień wymagania redukuje się. 12 dkg chleba bonowego (i to nie codziennie dają), 2 zupy, kartofle — czego więcej można sobie wymarzyć. Spacerować, ruszać się, odwiedzać się? Za dużo wymagań. Wyjechać! Tak, do domu, ale jak? To utopia! Sprzedawać ostatnie ubranie, owszem, to jedyne wyjście, otrzymam przynajmniej 2 kg słoniny! A co dalej, to nieważne, nikt nie myśli o dalszej mecie, byle przeżyć najbliższy dzień. Każdy dzień to wygrana. Przecież w dzień zabierają, wyciągają z łóżek, wysyłają do obozów, na ulicy biją, rabują, rozstrzeliwują. Więc każda godzina życia to wygrana na loterii, za następny dzień grosza nikt nie da.
3/9. Jestem chory. Od kilku dni nie śpię, nie jem. Bóle tak strasznie dokuczają, że ani opium, ani morfina nic nie pomagają. Noce bezsenne, bolesne, pełne nieprzerwanych cierpień. Jeść już nic nie mogę, co zjem, to oddaję z powrotem. Nic dziwnego, przecież moja dieta, to mleko, masło, białe pieczywo, jaja — a tych rzeczy od 22/VI na oczy nie widziałem. Za to trułem się czarnym chlebem, jarzynami i zupami, których wreszcie żołądek nie chce więcej przyjmować. Czuję, że choroba robi takie postępy, iż konserwatywnie już jej nie wyleczę. Co ruszam się, to czuję bolesność, nie — tylko chirurgiczny zabieg potrafi to usunąć. Nie mam już żadnych wątpliwości. Tymczasem jestem bezradny, co robić. Jeśli 2-3 dni piję tylko herbatę, a poza tym głoduję, dosłownie nic nie wkładam do ust, wtedy bóle i wymioty przechodzą, ale następuje straszne osłabienie z powodu głodu, nie mogę oddychać, pochylać się, poruszać się. Wobec tego trzeba jeść. Zresztą dylemat z czego lepiej umrzeć, czy z głodu, czy z choroby — trudno rozstrzygnąć. Było nie było, znowu zupka. Kartofle. I znowu wymioty, wymioty. I znowu głodówka. I tak błędne koło. A tymczasem Gmina wysyła wezwanie do pracy pod rygorami. Wyciągają z łóżka, trudna rada, nie ma wyjścia. Komisja lekarska uznaje mnie „zdolnym do lekkiej pracy fizycznej”. Gadajże tu tym draniom, że człowiek zipie ledwo, tak jest wyczerpany chorobą i głodem. Daremne żale! Milczę, nie bronię się. Niech mnie biorą, będę Niemcom mówił o lekkiej pracy fizycznej z powodu choroby. A i tak wszystko jedno, bo wszystko kończy się. Pieniędzy nie mam już nic (nowa pożyczka pod zastaw). Z kolegą-biedakiem musiałem też się dzielić — mieszkanie lada dzień tracę. Nie mam dużo do stracenia. Cóż ryzykuję? Niech diabli wszystko wezmą, ani zdrowia, ani jedzenia, ani mieszkania, niech biorą do robót, niech wyciągają kochani porządkowi z Gminy. Przyjaciele, znajomi idą do Gminy z interwencją.